Quantcast
Channel: Buduar Porcelany
Viewing all 105 articles
Browse latest View live

Tancereczki takie zgrabne, aktoreczki takie ładne / czyli do kogo wzdychali dziewiętnastowieczni przystojniacy

$
0
0
Oczywiście, że do ładnych debiutantek na balach, a potem do swych żon, które czekając na ich powrót z pracy całymi dniami haftowały lub czytały pogrążone w miękkim, pluszowym fotelu w doskonale urządzonej i wygodnej bawialni ich wspólnego domu.

Tak było! Ale w dzień. W nocy dziewiętnastowieczna podwójna moralność, zwana też przez niektórych obłudą wabiła tych nienagannych przystojniaczków w sidła opery lub teatru, każąc im najpierw polować na ofiary z bezpiecznej loży i zza operowych lorgnon, a po spektaklu podstępnie dopaść to ptaszę za kulisami, by dołączyło do ich równie długiej, co tajemnej listy podbojów. Jak więc wyglądała taka lista? A no, na przyklad tak:


Maria Taglioni, ur. 1804

Zadebiutowała w 1822 roku w Wiedniu i przez pewien czas tańczyła tylko krótkie pas de deux. Przed jej pierwszym występem w wymagającym repertuarze paryskim zazdrosne rywalki wysmarowały scenę mydłem, jednak Taglioni zatańczyła mimo to i zebrała spore owacje. Największy sukces osiągnęła rolą w Sylfidzie. Przyodziana w subtelny kostium projektu akwarelisty Eugene`a Lamiego prezentowała się lekko, zwiewnie, wręcz nieziemsko. Hector Berlioz wzdychał po spektaklu: "Nie, ona nie istnieje - to jest marzenie!", Victor Hugo zadedykował jej powieść, a publicysta Charles de Boigne zachwycał się: "Była ona więcej, niż tancerką, była samym tańcem. Kto nie widział tańczącej Marii Taglioni, nie będzie wiedział nigdy, czym jest idealne piękno tej niebiańskiej sztuki"



Fanny Elssler, ur. 1810

Jej debiut przypadł na rok 1834 w Paryżu w szumnym balecie-feerii La Tempeter. Jednak jej najbardziej zapadającym w pamięć tańcem była główna rola w balecie Le Diable boiteux. Swym tańcem wyrzuciła Taglioni z serca Theophile`a Gautiera, który tak charakteryzował nową zdobycz: "Ma małą główkę i delikatne ramiona nie potrzebujące pudru, by być białymi. Oczy jej posiadają wyraz pikanterii, ironii i namiętności. (...) Kasztanowe włosy bardzo miękkie, jedwabiste, lśniące, rozdzielone przedziałkiem, otaczają czoło stworzone w równiej mierze, by nosić diadem bogini lub wianek kurtyzany"


Carlotta Grisi, ur. 1819

Od najmłodszych lat studiowała jednocześnie taniec i śpiew operowy, była więc podwójnie uzdolniona. W Londynie w 1836 roku otrzymała jednocześnie angaż w Teatrze Królewskim i propozycję angażu wystosowaną przez ówczesną słynną śpiewaczkę Marię Malibran. Grisi wybrała jednak taniec. Gautier w 1841 roku zanotował "Dziś ona [już] nie śpiewa, ale cudownie tańczy. Jest to siła, lekkość, zwinność, oryginalność" i od tej pory miał Carlottę na oku. Jej talent w pełni zabłysnął jednak w balecie Giselle. Tragiczny dla bohaterki granej przez młodziutką, złotowłosą Grisi o fiołkowych oczach finał budził ogromne wzruszenia (tutaj współczesne wykonanie). Dziennikarz Alberic Second tak zachwycał się Carlottą: "Marzę o niej. Jedynie pan Teofil Gautier kocha ją więcej ode mnie. Jaka gracja! Jaka precyzja! (...) Wykonuje ona najnieprawdopodobniejsze wyczyny z pewnością, która wzbudza zupełny spokój. I jakiż czarujący uśmiech! Gdybym był młody, dałbym się zabić za ten uśmiech"
źródło

Adela Grantzow, ur. 1845

Debiutowała w roli Heleny w baletowej części opery Robert-Diabel i pozostawała niezauważona aż do roku 1858, gdy francuski choreograf Arthur Saint-Leon przyoczył ją przypadkiem w drodze powrotnej do Paryża z urlopu. Kariera młodziutkiej baleriny nabrała rozpędu i po fali sukcesów w latach 60. dostała wreszcie stały angaż w Teatrze Marińskim w Petersburgu. Grantzow była nie tylko dobrą tancerką, ale i aktorką - w dedykowanych jej poematach i wierszach niejednokrotnie zwraca się uwagę na autentyczną mimikę Adeli i jej perfekcyjną grę. Grantzow o mały włos nie stała się przy okazji ofiarą mody na zwiewne krynoliny z gazy, gdy w garderobie po występnie zapalił się na niej kostium. Sama ugasiła wtedy płomienie, jednak nie dane jej było dożyć starości tak, jak innym tancerkom. Śmierć Grantzow spowodował mężczyzna, doktor Bekker, nieudaną operacją powodując zapalenie żył tancerki. Granztow zmarła w wieku zaledwie 32 lat...



Pierina Legnani, ur. 1863

Debiutuje od razu w roli głównej w pełnym przepychu balecie Kopciuszek, jednak to pierwsze na świecie wykonanie podwójnej roli Odetty i Odylii - białego i czarnego łabędzia w Jeziorze Łabędzim przyniosło jej sławę (tutaj współczesne wykonanie jednego z pas de deux). Została obsypana przez publiczność kwiatami i prezentami, a rosyjski poeta Aleksiej Pleszczejew po występie zanotował: "Taniec Legnani to zwycięstwo sztuki. (...) Osiągnęła swym czarującym talentem szczyty doskonałości. Być może w następnym stuleciu narodzą się jeszcze większe talenty, ale w naszym wieku, kończącym już swój żywot, Legnani reprezentuje sobą wielkie, wyjątkowe zjawisko. W jej osobie, w jej talencie widzimy jakby podsumowanie wszystkich zalet tancerek XIX stulecia"


ENGLISH:
The post is about most famous dancers of 19th century, admired by the handsome men we admire now. Ha! I mention Taglioni, Elssler,Grisi of the 1830s & 1840s, Grantzow of the 1860s and Legnani of the late 19th century and the great impressionthey made on men of their times.


________________________________________
źródło obrazków: pinterest.com



Książki żołnierzowe

$
0
0
Nie spodziewałam się, że znów tak mnie weźmie na tematy żołnierzowe. A jednak, od stycznia faza niespodziewanie trwa i nic nie wskazuje na jej rychłe zakończenie. Oczywiście na blogu piszę i robię też mnóstwo innych rzeczy, żeby Was nie zanudzać, jednak sercem cały czas jestem w latach 1810. #patos



























Nie robię też tego tak całkiem bezinteresownie - szykują się dwie fajne rzeczy, których już nie mogę się doczekać i w ramach riserczów do jednej z nich przejrzałam chyba wszystkie dostępne w moich bibliotekach "książki żołnierzowe". Dwie z nich szczególnie przypadły mi do gustu i dzisiaj trochę sobie o nich popiszę. Wytrzymacie? ;)



Najpierw polska. Książka Dał nam przykład Bonaparte. Wspomnienia i relacje żołnierzy polskich pod redakcją Roberta Bieleckiego i Andrzeja Tyszki na pierwszy rzut oka nie zachęca szczególnie, by po nią sięgnąć. Po otworzeniu na losowej stronie i przeczytaniu kilku zdań również, ale gdy się spojrzy na spis treści... ;) Jej największą zaletą jest to, że wspomnienia żołnierzy, biorących udział w wojnach napoleońskich zostały pogrupowane tematycznie i chronologicznie. Nie czytałam tych dwóch tomów od początku do końca, tylko wyrywkowo, wybierając sobie temat, który akurat mnie zainteresował. Bardzo fajne są wprowadzenia na początku każdego rozdziału, no i obszerne przypisy, wyjaśniające różne szczegóły (które dla zwykłego czytelnika mogą być enigmatyczne) lub pomyłki żołnierzy (pamięć bywa zawodna). Można też się z nich dowiedzieć nieco o dalszych losach wspomnianych przez żołnierzy osób i poznać inne historie, o których akurat nie wspomniano ;)


Mnie najbardziej zainteresowały oczywiście fragmenty o życiu obozowym i wojnie w Hiszpanii. Dowiedziałam się stamtąd bardzo wielu rzeczy, między innymi tego, jak od środka wyglądała słynna szarża w wąwozie pod Somosierrą. Bardzo interesujące były też anegdoty dotyczące mroźnej kampanii rosyjskiej. Pamiętam, że jak usłyszałam o nich w szkole (gimbaza ohohoh), bardzo chciałam je przeczytać, niestety wtedy żadna książka nie była dla mnie dostępna. Teraz mogłam to sobie nadrobić i powiem że czytało się bardzo fajnie, szczególnie ze świadomością happy endu (gdyby bohater nie przeżył, nie mógłby tego po latach wspominać, nie? ;) ), choć wiele opowieści było tak filmowo-nieprawdopodobnych, że aż trudno w nie uwierzyć ;)
Bardzo fajne są też ilustracje dołączone do jednego z tomów. Możemy przyjrzeć się przedstawionym na nich mundurom, a także obejrzeć portrety żołnierzy - bohaterów i autorów wspomnień (katalog z przystojniaczkami! Ołjea! Można teraz zrobić konkurs na najlepsze wąsy :D )
Co do samych wspomnień, większość z nich jest na szczęście wolna od tkliwego sentymentalizmu, czego bardzo się obawiałam. Część z nich oczywiście nosi na sobie ślady czasów, w których były spisywane, nie są więc tak do końca wolne od romantycznej propagandy, mitu Napoleona i wszystkiego, co się z tym wiąże, jednak zdecydowana większość jest po prostu relacją wydarzeń sprzed lat spisaną bez ingerencji w formę, czyli tak, jakby ktoś najpierw nagrał je na taśmę, a następnie przepisał. Oczywiście taśmy wtedy nie istniały, ale dzięki takiej redakcji tekstu wspomnienia są bardzo autentyczne. Polecam :)



A teraz angielskie. Podczas przeglądania katalogów bibliotecznych trafiłam na kilka publikacji z listami żołnierzy. Najpierw zainteresowały mnie listy księcia Sułkowskiego pisane do żony, jednak gdy przeczytałam kilka wybranych losowo, okazały się dla mnie zbyt słodkie i wygładzone (tym bardziej, że wspomnienia innych oficerów z powyższej książki zdradziły kilka sekretów ukrywanych w listach do żony. Nieładnie! I mam teraz +50 do hejtu na śliczne Hiszpaneczki, no!). Nie wiem, jak ta żona to wytrzymywała :D Odłożyłam więc listy oficerskie na bok, a sięgnęłam po korespondencję tzw. prostego żołnierzaka licząc, że tam znajdę więcej szczegółów życia codziennego w armii, a mniej słodkich całusków etc. przesyłanych żonie. 


I nie myliłam się! Listy Wheelera są proste, pełne przeróżnych anegdot i całkiem zabawne. W dodatku opisują szczegółowo dokładnie tę część wojen napoleońskich, która akurat mnie interesuje. Czytając je, poznajemy od podszewki życie w obozie i funkcjonowanie żołnierzy w trakcie bitwy oraz różnych niespodziewanych zdarzeń. Mamy też wgląd w relacje między nimi oraz między nimi a dowództwem, co również jest interesujące. Styl listów jest lekki (a wulgaryzmy wykropkowane hehe), co sprawia, że właściwie czytają się same. Oprócz tego ich ogromną zaletą jest to, że w przeciwieństwie do wspomnień, nie nakłada się na nie nostalgiczny i romantyczny filtr typowy dla opowieści spisywanych po latach. Relacje szeregowca pisane były na żywo, bo w trakcie kampanii, w których jego pułk brał udział i przez to są bardziej autentyczne, niż wspomnienia. Podczas czytania zastanawiające było to, jak bardzo można przyzwyczaić się do trudów, niebezpieczeństw i codziennej obecności śmierci, oraz jak poczucie humoru pozwala przezwyciężyć nawet najgorsze i najbardziej traumatyczne (jak dziś byśmy je określili) wydarzenia. Miałam wrażenie, że cokolwiek się nie stanie, naszego żołnierzaka nie opuści ani dopisujące mu przez całą wojnę szczęście, ani dobry humor. Również polecam!
PS. Bonus dla tych, którzy przetrwali do końca: materiał i skręcany sznurek, które służą za tło na zdjęciach wkrótce staną się czymś z epoki ;) Co obstawiacie?



ENGLISH:
In the post I write about two books from napoleonic period. The first are memories of polish officers. Interesting, and helped me to see all the wars from the inside. Some of them are just incredible and if they were not an authentic relations, I wouldn`t believe ;)
The second are The letters of private Wheeler. I really liked them for their humorous style and the way they show everyday life of a napoleonic soldier both in bivouac and battle.
I can truly recommand both of them and hope there is an english translation of the first one ;)

Osiemnastowieczny piknik z Garnizonem

$
0
0
Dawno nie bywałam w XVIII wieku. A choć nie biorę go nigdy w całości i bez zastrzeżeń, jednak brakowało mi go i po roku po prostu miałam ochotę zrobić coś osiemnastowiecznego. Tym bardziej, że maj jest dla mnie idealnym miesiącem na tę epokę - w końcu bujna, pierzasta zieleń i puszyste obłoki tworzą dla "osiemnastkowych" pikników tło jak z obrazów Gainsborough (1, 2, 3) <3

fot. Grzegorz Szymborski (góra), Mariusz Grzyb (dół)
Piknik Garnizonu Fortecy Częstochowskiej od samego początku zapowiadał się po prostu dobrze - sukienkę (co prawda za młodą (1790.) jak na datowanie (1700-70) pikniku, ale cóż poradzić - miałam ogromna ochotę ją uszyć, a dla mnie szycie sukienki, w której nie miałabym gdzie iść nie ma w ogóle sensu. Tak samo, jak szycie czegoś, czego się nie lubi na siłę, żeby tylko iść na jakieś wydarzenie) skończyłam na dwa tygodnie przed piknikiem, dzięki czemu miałam czas na przygotowanie historycznego jedzenia (upiekłam drożdżowe bułeczki, ciasto migdałowe, ale w formie ciastek oraz usmażyłam jabłka z cukrem i cynamonem do bułek) i zaplanowanie wielu innych drobiazgów, co zazwyczaj robię w szale na ostatnią chwilę po kilku nieprzespanych nocach. Jedyną niepewną rzeczą była pogoda - chłodna i mało majowa, ale to bynajmniej mnie nie odstraszało. Chciałam iść na osiemnastowieczny piknik i poszłabym nawet, gdybym miała tam siedzieć w śniegu :D

Gdy wraz z panną Wrońską dotarłyśmy (pieszo - w końcu jaka szlachta, takie powozy :D ) do Jasnogórskiego Parku, namiot Garnizonu już odznaczał się kształtem pośród drzew. W środku panie i panny kończyły poprawiać czepki i koafiury, a na zewnątrz stały żołnierskie karabiny ułożone w kozły. Tam rozłożyłyśmy się z naszymi piknikowymi koszami i już po chwili mogłyśmy dołączyć do towarzystwa. Bardzo ucieszyło mnie to, że mogłam wreszcie poznać na żywo osoby, które wcześniej znałam tylko ze zdjęć i konwersacji w internetowych salonach ;) oraz zobaczyć na własne oczy ich dopracowane stroje i ręcznie robione dodatki. Na kocach leżały porozrzucane hafty, karty, szachy i inne dawne gry, a nawet historyczna piłka, którą wkrótce porwał najmłodszy i najgrzeczniejszy osiemnastowieczny elegant - sześcioletni syn Alicji


Przez jakiś czas rozmawiałam z paniami, oglądając ich stroje i słuchając na żywo różnych opowieści z innych wydarzeń, które widziałam tylko na zdjęciach, wkrótce jednak pojawili się, zwabieni mnóstwem smakołyków i trunkami żołnierze, którzy jak można było przypuszczać, wkrótce pochłonęli moją uwagę. W rozmowach okazało się, że mamy kilku wspólnych znajomych, których ja poznałam na balach i przy okazji innych wyjazdów, a oni - na bitwach. Mogłam też sprawdzić w praktyce moją tak skrzętnie gromadzoną wiedzę żołnierzową (still not impressive, że się tak wyrażę ;_; ) i, co najlepsze: obejrzeć sobie z bliska karabiny! <3 Razem z panną Wrońską zastanawiałyśmy się w drodze, czy jeśli ładnie poprosimy, będziemy mogły sobie postrzelać - i wkrótce to marzenie miało się spełnić :) Tymczasem Bagrit - dowódca garnizonu zauważył jeden źle oporządzony karabin (jak oni poznają, który jest czyj?) i ukarał swego żołnierza dwoma okrążeniami wzgórza z dwoma karabinami na rękach, przerywając tym samym naszą miłą pogawędkę.

fot. po prawej Mariusz Grzyb


Przespacerowałam się więc z panną Wrońską (w nowej, atłasowej sukni) i Vorago rerum (w jej cudnej, pikowanej spódnicy) po wzgórzu. Ja miałam na sobie strój (jak już wspomniałam) z lat 1790. inspirowany w głównej mierze tym obrazem. Zmieniłam kolory i krój stanika, bo nie chciałam kolejnej kopertowo zapinanej lub jasnej sukni, a zależało mi na podobnym kształcie i lekkości. W doborze fryzury i dodatków poradziłam się Marii Antoniny, która podpowiedziała, że do granatu i białej koronki będą pasowały perły, srebrzysta wstążka we włosach i pudrowana fryzura a la Herisson (szary puder aka prochy przodków ;) zdążyłam nawet zrobić sama dzień przed piknikiem). W zestawie czułam się świetnie i nawet mocno zaciśnięta przez cały dzień sznurówka w ogóle mi nie przeszkadzała, a kieszeń pod suknią to chyba najpraktyczniejszy, najwygodniejszy i najbezpieczniejszy (nie ma żadnej możliwości kradzieży :D) wynalazek wszech czasów, budzący przy tym dość spore zainteresowanie płci przeciwnej --> -Co ty robisz? -Nic takiego, tylko szukam kieszeni :D





Ze wszystkich kostiumów damskich natomiast moją szczególną uwagę przykuł strój Patrycji. Zdjęcia nie oddają nawet połowy jego uroku. W skromnym kroju i wiosennych kolorach, z rozpuszczonymi (niehistorycznie, ale outlanderowo) włosami i konwaliami zatkniętymi za wiązanie wyglądała tak świeżo i radośnie, że aż nabrałam ochoty na uszycie sobie czegoś podobnego w przyszłym roku :) 
Tymczasem zegar wybił 15:00 i nastał czas pokazu możliwości naszych żołnierzy. Huk wystrzałów przyciągnął uwagę jeszcze większej ilości gapiów, którzy wmieszali się między nas. Chwilę później i ja stałam na stanowisku, trzymając w dłoni karabin  Po krótkiej instrukcji i załadowaniu (sama nie dałabym rady) wystrzeliłam po raz pierwszy, a potem jeszcze kilka razy :) [był nawet filmik na insta haha] Karabin był trochę ciężki, wystrzały robiły dużo hałasu i dymu, a iskry sypały na dekolt, ale żołnierze prochu nie żałowali i gdybym nie była tak litościwa, pewnie wystrzelałabym im całą amunicję :D



W końcu z parku przegonił nas deszcz. W mokrej aurze przespacerowaliśmy się jeszcze na Jasną Górę i w końcu, głodni poszliśmy coś zjeść. Zawsze, gdy na spotkaniach kostiumowych, na których dobrze się bawię nadchodzi ten moment, czuję, że to po prostu niemożliwe, żebym tak zwyczajnie opuściła ten wiek i tych ludzi i po prostu wróciła do domu. Tak było i teraz. Ale niestety, XXI wiek brutalnie upomniał się o swoje prawa i w końcu znalazłam się w naszych czasach. Stojąc w nocy w strugach deszczu, mokrej sukni i rozkręconych włosach na przystanku, z którego codziennie wracam do domu; pod mrugającym ponuro neonem peerelowskiego Hotelu Katowice pożegnałam wiek XVIII, obiecując mu, że jeszcze kiedyś do niego wrócę...

Selfie ze szpontona! :D /fot. Miłosz Brzozowski



ENGLISH:
The post in a relation after a historical event I attended last weekend. It was 18th century picnic in Częstochowa organised by Garnizon Fortecy Częstochowskiej - a reenactment group from Poland. We spent a nice time together playing historical games, presenting our costumes during a walk ( I was wearing my new 1790s gown I made two weeks ago), eating historical food and finally watching a military show prepared by the wonderful soldiers. I enjoyed it much, especially the moment I shooted a rifle few times myself <3 It was really nice to make new acquaintances and spent a day together.


Wszystkie epoki Porcelany

$
0
0
Po kilku latach istnienia bloga chyba nastał najwyższy czas na taki post. Moje epoki. Te, które kocham, te, które lubię i te, których nie założę nigdy ;)

Bez pończoch! Bez pantalonów! Bez zobowiązań! Hops!




Jak już kiedyś pisałam, moje zainteresowania wyszły od II połowy XVIII wieku i epoki napoleońskiej, a potem dryfowały swobodnie w stronę XIX wieku, aż zatrzymały się na latach 1880. W tym poście opiszę jednak dużo większy zakres czasu - od 1700 do 1950, by pokazać, co też myślę o czasach wcześniejszych i późniejszych od tych, które sobie wybrałam.

Gustaf Lundberg, Maria Anna de Bourbon Conde, 1720 r. /źródło

I połowa XVIII wieku -NIE WIEM, RACZEJ NIE

ŻYCIE:Ówczesne obyczaje, sposób podejścia do życia, rokokowa słodycz i propaganda Króla Słońce są dla mnie zbyt odległe i obce. W pewnym sensie są też przez to fascynujące, ale nawet jeśli czytam lub oglądam jakieś publikacje poświęcone tej epoce (nie szukam ich, ale czasem coś samo wpadnie w ręce), nie mam ochoty zgłębiać tematu, traktuję je raczej jako miłe ciekawostki.

STROJE: Yyy... nie :D Damskie stroje z tej epoki to dramat :D W namiotowatej, obszernej robe volante dobrze mogą wyglądać chyba tylko modelki w rozmiarze 0. A że pod spodem i tak jest stożkowa sznurówka, te workowate suknie z drogiego jedwabiu nie są nawet wygodne :D Choć z drugiej strony te bardziej dopasowane suknie jednak kuszą, ech...

CO USZYJĘ: Paradoksalnie - chcę coś z tego uszyć! Po pikniku Garnizonu stwierdziłam, że chcę bywać tam, gdzie i oni, bo bawiłam się bardzo dobrze i zyskałam kilka nowych, fajnych znajomości. Ale o ile raz przeszedł strój z innego datowania, na przyszłość wolałabym uszyć sobie coś bardziej odpowiedniego. Na pewno nie stanie się to w tym roku, bo ma kiesa ukazała już wielokrotnie swe dno, a wolałabym nie nadużywać uprzejmości mego bankiera, ciągnąc traty na kolejny strój (bo, hej, przede mną jeszcze kilka imprez, w które się zaangażowałam i nie mam na nie jeszcze nic! :D )

Thomas Gainsborough, Augusta Sophia, 1782 r.  / źródło

II połowa XVIII wieku - LUBIĘ

ŻYCIE: W II połowie XVIII wieku życie zaczęło bardziej przypominać to, które mamy dzisiaj, poza tym działo się mnóstwo rzeczy, które sprawiły, że to interesująca epoka. Poza tym bardzo podoba mi się ówczesne, minimalistyczne w porównaniu z poprzednią połową stulecia wyczucie stylu. Jasny, perfekcyjny klasycyzm sprawia, że odpoczywam, a towarzyszące mu mroczny gotycyzm, słodki sentymentalizm i nadchodzący romantyzm sprawiają, że moje serce dla tej epoki bije szybciej.

STROJE: Uwielbiam! To jest taki XVIII wiek, który chcę nosić! Kształty i formy, choć niekiedy (fryzury, biusty i tyłki lat 1780. :D ) nazbyt wybujałe, przez większość czasu jednak zachowuja dość naturalne formy. Stroje są wygodne i jednocześnie piękne, a ich kształt - wąska, smukła talia, duży dekolt, długie pukle włosów i zaokrąglone poduszkami tyły - idealnie podkreśla kobiecą sylwetkę. Jednocześnie to właśnie wtedy trendy maskulinizujące przybrały na sile, a do mody mocniej i bardziej bezpośrednio weszła polityka, czyniąc ją lepszym narzędziem wyrażania siebie. Fajnie.

CO USZYJĘ: Na razie mam świeżo uszytą, granatową sukienkę z pikniku, która (jak jeszcze kilka innych moich strojów meh) czeka na zdjęcia i swój osobny post. 
Chciałabym uszyć jeszcze spódnicę z caraco na nadchodzący Baltic Sail (datowanie to cały wiek XVIII, więc ;) ), ale nie wiem, czy zdążę zrobić to w zaledwie jeden dzień, ledwie żywa po dość długiej wizycie w innych czasach... Zobaczymy ;)

François Joseph Kinson. Portret kobiety z synem i córką, 1813 r. / źródło




Epoka napoleońska - KOCHAM


ŻYCIE: No co tu dużo pisać, lubię wszystko w tej epoce! Życie i obyczaje znajdowały się właściwie na granicy tego, co było i tego, co dopiero miało nadejść, korzystano więc ze wszystkich wcześniejszych osiągnięć, tworząc jednocześnie całkiem nową jakość, znaną jako wiek XIX. Poza tym --> żołnierze :D

STROJE: Początkowo buntowałam się przeciwko tej podwyższonej talii i bufkom, jednak potem odkryłam, że w takiej talii jest mi całkiem dobrze, a bufki... wcale nie były normą! :O Po przejrzeniu mnóstwa rycin i obrazów odkryłam, jak bardzo różnorodna była ta moda i teraz ją uwielbiam!

CO USZYJĘ: O rety, wszystko! :D A tak na poważnie, właśnie w panice (nie zdążę! Oesu, nie zdążę! Dlaczego teraz piszę post, zamiast szyć!) szyję zestaw wkurzającej pensjonarki ;) na pewną dużą imprezę w połowie czerwca. Taką ze strzelaniem, Napoleonem i takimi tam ;) Oprócz tego mam też w planach coś cieplejszego na zimę, tylko nie wiem, czy to będzie strój jeździecki (raczej nie... za dużo materiału, a wełna droga), czy spacerowy... Zobaczymy ;)

François Joseph Kinson, Portret Marie J. Lafont-Porcher, 1835 r. / źródło

Lata 1820. i 1830. - SAMA NIE WIEM

ŻYCIE: Słodziutki biedermeier i rola kurki domowej w ogóle do mnie nie przemawiają. Honor tych lat ratuje chyba tylko pełen (nierzadko mrocznych) fantazji romantyzm i gotyckie wpływy w sztuce.

STROJE: Bufkowa słodycz w pełnej krasie (lata 20.) i przysadzisty, mega pogrubiający dramat (lata 30.). Tego nie można lubić! A jednak... bufki raz czy dwa nie zaszkodzą, poza tym ciemne, osnute koronkami jak pajęczyną stroje wielbicielki Byrona bywają kuszące...
Co do lat 30., od 1838 roku sylwetka przestała być tak brutalnie przysadzista, a zyskała na lekkości i urodzie, co mnie do nich powoli przekonuje.

CO USZYJĘ: W tym roku nic, ale tak nieśmiało zerkam w stronę tych dekad i może wkrótce coś sobie wybiorę. Jak na razie, z lat 1820. mam moją sukienkę w różyczki i bardzo ją lubię :)

Joseph-Désiré Court, Yekaterina Scherbatova, lata 1840. /źródło

Lata 1840. -KOCHAM

ŻYCIE: Niby jeszcze biedermeier, ale jakby lepsza wersja. Dla mnie synonimem lat 1840. są siostry Bronte, które po prostu wielbię oraz powieści Charlotte takie, jak Jane Eyre, czy Villette. Ubierając lata 40. przenoszę się w ich czasy, miejsca, w których żyły i jestem szczęśliwa.

STROJE: Są genialne, przede wszystkim dlatego, że sylwetka znów staje się kobieca, wydłużona i smukła, a jednocześnie brak sztywnych stelaży sprawia, że strój jest wygodny i nie stanowi kłopotu w podróży. Czasem nazywam tę dekadę krynoliną w wersji light, bo w latach 40. sporo cech charakterystycznych w kroju i zdobieniach sukienek jest już wyraźną zapowiedzią kolejnego okresu w modzie.

CO USZYJĘ: Mam w planach dwie sukienki, może jedną z nich uszyję jeszcze w tym roku (sierpień). Drugą zostawię sobie na kwiecień, ale mam już materiał :)

Franz Xaver Winterhalter, Carmen Duchesse de Montmorency, lata 1860. / źródło

Lata 1850. i 1860. -KOCHAM

ŻYCIE: Ech, co tu dużo mówić, rozkwit epoki tzw. wikoriańskiej jest dla mnie niesamowicie fascynujący i uwielbiam o nim czytać. Im bardziej powściągliwi i skryci są wiktorianie, tym dokładniej się im przyglądam i analizuję, co też kryło się pod szczelnymi i zapiętymi pod szyję warstwami ubioru i konwencji - serce, czy mechaniczne trybiki? Poza tym --> Thornton<3

STROJE: To jest moja epoka! Tak przynajmniej wszyscy zgodnie stwierdzili, gdy po raz pierwszy w życiu, na zeszłorocznym Złotym Popołudniu miałam na sobie krynolinę. Bardzo mnie to ucieszyło, bo dzięki temu mogę bez jakichkolwiek przeszkód wcielać się w postać Margaret Hale i nielegalnie myszkować po fabryce idealnego Thorntona<3
A tak serio - krój krynolin jest dla mnie stworzony, bo mam tak modne ówcześnie spadziste ramiona i mocną budowę ciała z dość szczupłą górą, którą (wraz z talią ściśniętą gorsetem) podkreśla ten typ sukni. Nie ma to, jak pasować do kanonów ulubionej epoki :)

CO USZYJĘ: Mam w planach aż trzy krynoliny - przejrzystą sheer z lat 60., spacerową w motyle, która jest chyba moją ulubioną suknią ever (tylko gdzie znaleźć taki materiał?) i kraciastą krynolinę bożonarodzeniową. W tym roku może dam radę z tą ostatnią, choć jednak 10 metrów materiału swoje kosztuje...

James Tissot, The Gallery of H.M.S. 'Calcutta' (Portsmouth),1877 r. / źródło

Lata 1870. i 1880. -MOŻE KIEDYŚ

ŻYCIE: Co tu dużo mówić, jeśli czytam cokolwiek o tych dekadach, to przy okazji czytania o wcześniejszych, więc nic błyskotliwego tu nie napiszę ;)

STROJE: Kiedyś hejtowałam wąskie i opięte priceski, dziś przychodzę do spowiedzi wyznać ten grzech i obiecać poprawę ;) Obie turniury zaś - pierwsza, która wyewoluowała z krynoliny poprzez powiększenie tylnej części i druga - z wąskim przodem i bokami oraz półeczką z tyłu są dla mnie bardzo intrygujące.

CO USZYJĘ: Mam w planach jakąś turniurę, ostatnio zerkam też z zaciekawieniem w stronę łososiowej, balowej princeski - wąskiej i opiętej jak futerał, z długim trenem, przybranej kwiatami...

John Singer Sargent, Nancy Astor, 1906 r. /źródło

Belle epoque -NIESTETY NIE

ŻYCIE: Niekiedy zerkam do tych czasów, ale dla mnie są jednak już zbyt współczesne. Wiecie - samochody, coca-cola, stroje męskie przypominające garnitur i damskie złożone z koszuli i spódnicy...

STROJE: Na niektórych zdjęciach mi się podobają. Na obrazach to już w ogóle są cudowne, ale na rycinach - tragedia! Ten zabudowany, masywny korpus, maleńka, nisko umiejscowiona talia i wąskie biodra to coś zupełnie dziwacznego. I nie wiem, co musiałabym zrobić z moim ciałem, żeby się choć trochę do tego upodobnić. Na pikniku w Pszczynie próbowałam i wyszedł dramat - wyglądałam i czułam się jak pięćdziesięcioletnia, otyła ciotka Klotka donaszająca czwartą ciążę. Nie.

CO USZYJĘ: Teraz to już nic. Nie dla mnie zwiewne, koronkowe suknie z gołębią piersią! Po prostu moje ciało zupełnie rozmija się z ideałem epoki, a ponieważ jej obyczajowość nie pociąga mnie aż tak, jednak nie będę szyć. Zachowam materiały i fundusze na inne czasy.

Ruth Harriet Louise, Leila Hyams, fotografia / źródło

Lata 1920. 1930. 1940. - NIE

ŻYCIE: O nie, od licealnych czasów dwudziestolecie międzywojenne to najbardziej hejtowana przeze mnie epoka :D Nic, absolutnie nic mi się w niej nie podobało, może oprócz wierszy Baczyńskiego, Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Przybosia.

STROJE: Sukienki całkiem luźne w talii, za to odsłaniające w pełnej krasie nogi to dla mojej figury samobójstwo. Lata 30. i 40. są pod tym względem korzystniejsze, ale ich przerysowany charakter, podkreślający seksualność w burleskowo-rewiowy sposób, którego nie lubię i w którym źle się czuję mnie od nich skutecznie odstrasza.

CO USZYJĘ: Nic! Hehehe

Suzy Parker w sukni Diora, 1952 r. /źródło




Lata 1950. - HMM...


ŻYCIE:O ówczesnym życiu wiem niewiele, ale to już wiek XX, który nie leży za bardzo w moich zainteresowaniach, więc czuję się rozgrzeszona :)

STROJE: Damn you, Maqda! Przez Ciebie spodobała mi się ta dekada! Niewiele z niej widziałam, ale to, co zobaczyłam uradowało moje oczy. Dla mnie lata 50. to taka nowocześniejsza wersja krynolin. Znów mamy odsłonięte ramiona, wąską talię i rozkloszowaną spódnicę, czyli coś, co lubię najbardziej!

CO USZYJĘ: Nie wiem jeszcze, może jak będę miała nadmiar czasu i chęci, uszyję sobie sukienkę do chodzenia współcześnie, na jakieś dwudziestopierwszowieczne imprezy, śluby znajomych itd. ;)



Wychodzi na to, że w XIX wieku (i kawałku XVIII --> 1780-1880) odnalazłam swój dom :) W tych latach czuję się najlepiej i marzę o pełnej garderobie oraz mnóstwie różnych epokowych przedmiotów z tych czasów, w czym pewnie wkrótce utopię większość moich nędznych wypłat. Zaraz... wygląda na to, że już to robię! :D


Oh Lord, have mercy! Now to the english part...

ENGLISH:
The post tells the story of my favourite and most hated historical periods. 
In short: 
  • I do love 1800-1810s, 1840s, 1850s & 1860s - everything seems perfect for me there
  • I like 1780s, 1790s - the best of the best in 18th century!
  • I am quite interested with 1820s, 1830s, 1870s, 1880s - quite alluring
  • I would like to sew for my everyday wear 1950s - as they seem to be a modern version of my beloved hoopskirt gowns
  • I am neutral to 1700s-1770s - but will sew a simple outfit with caraco next year
  • I feel dreadful in 1890s, 1900s, 1910s. - tried it once and looked like a 50 years old, obese, tired woman in her fourth pregnancy. Ouch. Never, never again!
  • I will never try 1920s, 1930s, 1940s - flapper girl style is a crushing bomb of disaster for my natural body shape. And I don`t like burlesque.


Panny Pensjonarki jadą na Waterloo

$
0
0
Gdyby to był poważny i oficjalny tekst, z pewnością zaczęłabym go od tego, jaki to zaszczyt brać czynny udział w rekonstrukcji wydarzeń spod Waterloo, które miały miejsce równe 200 lat temu. Pisałabym o historyczno-edukacyjnej misji tego projektu i roli, która szczęśliwie nam w nim przypadła. Ale ponieważ to jest tylko mój blog, będzie nieco inaczej...

źródło


Niektórym nie trzeba chyba pisać, do czego nawiązuje tytuł tego posta. Tak właśnie wiele miesięcy temu określiłyśmy autoironicznie nasze bardziej mrzonki, niż projekta, głównie z gatunku "To się nie może udać". Plan był prosty: uszyć najlepsze stroje, jak dotąd, przedostać się do Belgii i imprezować z żołnierzami w 1815 roku przez kilka dni. Potem wrócić do domu, wyczesać historyczne loczki, wyrzucić liściki zza gorsetu i na ostatnią chwilę wpaść do pracy jak gdyby nigdy nic. Proste?


Anne-Louise Girodet, Mademoiselle Lange as Diana (1799) "Boziu, ześlij pieniążek" ;_;

Nie, nic z tych rzeczy! Księga rachunkowa Panien Pensjonarek, zawierająca wyłącznie koszta (bez wpływów, hm, hm, ciekawe, dlaczego?) zwiększała swą objętość właściwie codziennie - bo i skąd wziąć pełen zestaw bielizny (no hej, nowa sznurówka to przecież artykuł pierwszej potrzeby!), kilka sukni, dodatki do nich, spencer, kapelusz, biżuterię, będącą kopią tej z początku wieku, dwie pary pantofelków, wachlarz, kilkanaście innych, mniejszych drobiazgów, i papierowe kwiaty, i jakieś 27384 napoleonodorów na podróż. Ech, gdy już pogodziłam się z faktem posiadania długów w każdej europejskiej stolicy (niczym bohaterowieVanity fair ;) ) i zostania tym samym pariasem rekonstrukcji, pojawił się jeden mały, nic nie znaczący szczegół. Otóż...


Nie pojedziemy na Waterloo, bo wszystkie bilety są już wyprzedane. To zdanie przyprawiło mnie nieomal o rozpacz, bo przecież od wieków z Marylou gadałyśmy nocami o żołnierzach (obczajki na fejsbuku i takie tam --> hehehe ), o Water, robiłyśmy listy strojów do uszycia i ogólnie zarywałyśmy noce przez napoleońskich żołnierzaków, a żadna nawet nie wpadła na pomysł, żeby sprawdzić ceny biletów i to, czy w ogóle są. Płakałam pół nocy, a Mary na drugim końcu Polski wtórowała mi. Gdy w końcu zasnęłam, śniło mi się, że lecę samolotem do Belgii. Z moim kotem, ale nieważne,
Tymczasem niepozorne zgłoszenie na bal po drugiej stronie konfliktu (Anglicy om nom nom Dżordże przystojne tak bardzo) zostało przyjęte. Nasze przygotowane na szybko portfolio ze strojami wzbudziło mały entuzjazm organizatorów i tak pewien brukselski pałac otworzył przed nami swe podwoje, zapraszając na historyczny bal Księżnej Richmond. Dobrze.



Następnego dnia stwierdziłam, że nie ma możliwości, żebym nie jechała. Zabrałam się do pracy w swym brzydkim, roboczym fartuszku z myślą, że choćbym miała własnymi zębami wygryźć w ziemi tunel do Belgii - zrobię to i będę na 200 rocznicy Waterloo, jako mięso armatnie i głupia dzierlatka wkurzająca żołnierzy.
Jak wyglądało organizowanie wyjazdu za granicę, do kraju, w którym żadna jeszcze nie była (a w stolicy nie istnieje na przykład coś takiego, jak "komunikacja miejska") przez trzy urocze pensjonarki, można sobie tylko wyobrazić. Gdy okazało się, że nie możemy zarezerwować hoteli, nie ma łączności komunikacyjnej między poszczególnymi miejscami, po bilety trzeba iść pieszo do Brukseli, w dodatku mistrz tańca gołymi rękami zamorduje każdego, kto nie potrafi zatańczyć "3 ecossaises from Almanach Ges. Vergnügen 1815" (cokolwiek to jest) , a jedna z grup proponująca nam ochronę podczas bitwy nie dostała akredytacji i nie może brać udziału w bitwie, Kasia powiedziała z rezygnacją: Ej dziewczyny, strasznie trudny jest ten wyjazd na Waterloo.



Zaiste, nie jest łatwo. Ale Krynolina nigdy się nie poddaje! Kilkadziesiąt genialnych i błyskotliwych planów oraz mnóstwo zarwanych nocy później, po batalii z szefem o urlop i z bankierem o fundusze, trzy panny z wrodzoną dystynkcją i ładem zabrały się za wykańczanie swych olśniewających kreacji zaczęły w szale szyć #wszystkonaraz Cóż po długotrwałych riserczach i przeglądaniu od miesięcy miliarda rycin modowych z 1815 roku, skoro jakimś dziwnym trafem jeszcze nie zrobiło się z nich pożytku? Panic sewing w swym najbrutalniejszym wydaniu trwał w najlepsze, o tym zaś, jak nie zostać Comtesse du Poracha czytałam po godzinach w dziewiętnastowiecznych poradnikach. Tańce ćwiczyłam w pracy, autobusie i przy wieszaniu prania. Dieta "oszczędzam na Water" pozwoliła mi zapoznać się z różnymi rodzajami szlachetnej i tej nie do końca pleśni, a mordercze ćwiczenia na siłowni, których ilość z okazji nadchodzącego balu zwiększyłam o jakieś 200% miały zapewnić mi... no może nie giętkość i lekkość pani Taglioni, ale na pewno dzięki nim na balowej sali nie będę przypominała niedźwiedzia lub żaby (dobra, skreślam to na pewno D: ).


Mogłabym tak jeszcze pisać i pisać, ale dochodzi druga w nocy, za 3 godziny wstaję i jadę najpierw żelazną koleją do Warszawy, a następnie powietrzną machiną czasu - do Brukseli w 1815 roku. Nie wiem, czy nasz plan się uda i Panny Pensjonarki trafią pod Waterloo; nie wiem, czy nie zostaną wyrzucone z balu za brak wystarczających umiejętności tańca i nieznajomość etykiety; nie wiem nawet, czy zdążą powykańczać swoje stroje na czas, bo pierwszy raz piszę o wydarzeniu, zanim ono nastąpi. To historia, która dopiero zostanie napisana, a jej ciąg dalszy poznacie wkrótce. 

Once upon a time - is now!

P.S. Nie wiem, jak z zasięgiem w 1815 roku, ale jeśli uda się go jakoś złapać, śledźcie bieżącą relację na instagramie.

Waterloo 1815. Akt I: Bal

$
0
0
Gdy zimą, prawie każdego wieczora oglądałam moją ulubioną, balową scenę z Vanity Fair, nie przypuszczałam nawet, że za pół roku sama wezmę udział w dokładnie tym samym balu, przewijając czas równe 200 lat wstecz i przenosząc się do Brukseli w dobie wojen napoleońskich.
[English text in the separate post soon]
Fot. William Quartier




Po wielu trudach podróży wraz z Marylou i Kasią, postawiłyśmy walizki w małym pokoju meblowanym w równie małej, jakby wciśniętej między inne, tłoczące się na Boulevard Général Jacques kamieniczce. Był 15 czerwca 1815 roku i za kilka godzin Księżna Richmond wydawała huczny bal dla wszystkich oficerów koalicji (a w szczególności przystojnych Anglików), pięknych pań i panien oraz wielu innych znanych osób. Zostałyśmy na niego zaproszone i właśnie zmieniałyśmy toalety z podróżnych na balowe. Ściany pokoju z 1815 roku były błękitne, a okna wychodziły na wewnętrzny ogród, zachowując zgiełk brukselskiej ulicy na czekające nas póżniej godziny. I tak , niedługo potem znalazłyśmy się wśród niego w naszych balowych sukniach, ze współczesną, zupełnie nieprzydatną mapą - wszak na poczatku XIX wieku wszystko wyglądało inaczej. Nasza podróż dorożką w stronę Chateau de Sainte-Anne wzbudziła małe zdziwienie, wkrótce jednak trzy panny podróżujące bez opieki w bogatych sukniach stanęły u bram pałacu.



Biały i niewielki, przypominał kawałek śmietankowego tortu lub puzderko z kości słoniowej. Gdy pospiesznie próbowałyśmy przypomnieć sobie zasady zachowania się na balu i kroki ówczesnych tańców, wyminął nas wysoki gentleman w popielatym fraku i skłonił się lekko w naszą stronę. Wiedziałyśmy, że musimy wejść do środka, ale jednocześnie bałyśmy się obecnych tam dziewiętnastowiecznych. Wszystko wydawało się tak nierealne! To, że tu jesteśmy, choć przecież tak niedawno skończyłyśmy szyć nasze stroje i ledwie dotarłyśmy do Brukseli! Przekroczyłyśmy bramę, obeszłyśmy pałac, dookoła którego spacerowały piękne, bogato ubrane damy i towarzyszący im gentlemani oraz oficerowie, na których nie mogłam się napatrzeć. Wybiła 20:00, gdy, zostawiwszy wierzchnie okrycia służącym w czerwonych liberiach, nieśmiało wkroczyłyśmy do holu głównego. Balowa orkiestra stroiła instrumenty przy schodach, z których spływały pary w olśniewających toaletach i, wymijając nas przechodziły płynnie w stronę bufetu. Na tarasie na zewnątrz oficerowie w złoto haftowanych mundurach częstowali szampanem swe panie i konwersowali. Wszędzie słychać było gwar rozmawiających osób, które właśnie skończyły wystawną kolację i jakby od niechcenia szykowały się do dalszej zabawy.



Ktoś, przechodząc tuż obok szepnął nam "oto trzy gracje", mistrz tańca nerwowo ogarnął wzrokiem balową salę raz i drugi, muzyka rozbrzmiała i rozpoczął się pierwszy taniec... bez nas! Przebiegłyśmy między parami na piętro, mijając po drodze pewną bardzo znaną, prawdziwie zasługującą na to określenie damę, jedną z najświetniejszych przedstawicielek napoleońskiego establishmentu ("To niesamowite! Plotki się potwierdziły i ona też tu jest!" szeptałyśmy między sobą po polsku), jednak nigdzie nie potrafiłyśmy znaleźć księżnej Richmond, która mogłaby dokonać naszej prezentacji i tym samym umożliwić nam rozmowy i taniec z innymi gośćmi balu. Minęło kilka tańców, zanim wreszcie odszukałyśmy księżną, spoczywającą na miękkim, pluszowym fotelu w towarzystwie męża i przyjaciółek. Bałam się podejść, tak, to był ten moment, w którym wszystkie niedoskonałości i niedociągnięcia tak w moim stroju, jak i w etykiecie wydawały mi się rażąco widoczne; bałam się impertynencko wkroczyć między towarzystwo, żądając przedstawienia nas trzech. Gdyby nie odwaga Kasi, pewnie stałybyśmy tam, nieśmiało skubiąc brzegi wachlarzy przez kolejne dwieście lat!

Fot. William Quartier / Nasze miny mówią WSZYSTKO :D


Chwilę później zostałyśmy zapoznane z młodym oficerem armii niderlandzkiej i jego trzema znajomymi. Pogawędka, początkowo nieśmiała ujawniła jednak mnóstwo podobieństw między nami i wkrótce razem, częstując się szampanem, udaliśmy się na taras, by wysłuchać mowy księstwa Richmond i podziwiać prezentację wojskowej orkiestry. Miło było oprzeć się na ramieniu gentlemana i znaleźć się pod jego opieką. Tym bardziej, jeśli kilka godzin wcześniej zmagało się samotnie z ciężką walizą i planami miasta sprzed 200 lat, a teraz jedynym dylematem było to, czy wolę być poprowadzona ostrożnie na piętro, czy może do bufetu, gdzie zostanę poczęstowana różnymi przysmakami. Nie ma to, jak XIX wiek! Niedługo później oficer ów zaproponował mi taniec i poprowadził na salę balową. Oto nadeszła chwila próby! Czy tak rozpaczliwie ćwiczone układy i kroki mnie nie zawiodą? Czy taniec będzie akurat tym trudnym i strasznym, którego miałyśmy się wystrzegać..?

Popłynęły pierwsze dźwięki i z radością stwierdziłam, że znam już tę muzykę! To nie było nic innego, jak prościutki, tańczony już tak wiele razy Duke of Kent`s Waltz! Odetchnęłam z ulgą i właściwie bez zastanowienia zaczęłam tańczyć prawie tak, jakbym się z tą umiejętnością urodziła. Jednocześnie nasza para zaczęła zbliżać się do pewnego rosyjskiego gentlemana, któremu tej nocy za bardzo posmakował szampan. Mój oficer okazał się jednak przewidujący i właściwie niezauważalnie przeprowadził mnie w inne miejsce w secie. Tańczyliśmy dalej, gdy wtem kątem oka dostrzegłam, jak owa wspaniała dama wraz z towarzyszącym jej generałem zbliżają się do naszej pary. "Niesamowite, będziemy z nimi tańczyć czwórkę!" pomyślałam i chwilę później tak się właśnie stało. Wysoki generał podał mi urękawiczone dłonie, a jego piękna towarzyszka zwiewnie popłynęła w stronę mojego oficera. Gdy taniec się skończył i zostałam odprowadzona w stronę naszego towarzystwa, zawołałam z entuzjazmem do dziewczyn: "Widziałyście? Tańczyłam z..."



Ledwie zdążyły mi odpowiedzieć, a już same zostały zaproszone do tańca, ja tymczasem ulokowałam się na schodach i obserwowałam salę. Jeden z oficerów przechodząc obok mnie zapytał, czy to nie ja jestem Marią Walewską, zaś inny koniecznie chciał wiedzieć, czy odwiedzimy wkrótce obóz koalicji. Na to drugie pytanie nie mogłam odpowiedzieć, bo nie dość, że byłyśmy właściwie szpiegami ze strony Napoleona ;) to jeszcze żadna z nas nie miała tak potrzebnego i cennego zaproszenia do obozu. Gdy próbowałam coś odpowiedzieć, kątem oka dostrzegłam, jak w secie, w którym tańczyła ta największa piękność balu coś upadło na ziemię...
Zastanawiałam się, czy to będzie wielka impertynencja, jeśli pójdę, by to podnieść, jednak z drugiej strony przypomniała mi się scena z Wojny i Pokoju, w której młody Rostow może pomóc carowi i zapoznać się z nim osobiście, ale ze względu na strach nie robi nic i życiowa szansa przechodzi obok niego. Byłam w tej samej epoce, w podobnej sytuacji. Bez dalszego namysłu zeszłam po schodach i podniosłam lśniącą broszkę. Okazało się, że należała do owej damy, która z uprzejmym uśmiechem wpięła ją w stanik swojej sukni i wróciła do tańca.

Fot. Marcus Autherith


Niedługo później wraz z nowymi koleżankami ulokowałyśmy się w jednym z salonów na miękkich fotelach, popijając z porcelanowych filiżanek herbatę, przyniesioną przez lokaja w czerwonej liberii. Rozmawiałyśmy o strojach, balu i obecnych tu personach, żywo komentując trwające jeszcze wrażenia, gdy wojskowy sygnał przerwał muzykę, zwołując wszystkich do sali balowej. Wybiła północ. Pruski wysłannik oświadczył, że wojska Napoleona właśnie przekroczyły granicę. Wszyscy oficerowie zostali natychmiast wezwani do broni. Bal się zakończył, a rozpoczęła się wojna. Chwilę trwał zamęt i gorączkowe pożegnania, wśród których zaczepił nas dowódca 21. Pułku Fizylierów, prezentując swe córki i serdecznie zapraszając do obozu. Nasz oficer również się pożegnał, wyrażając chęć odwiedzin jeszcze przed zbliżającą się bitwą. Już kierowałyśmy się do sali, gdy podeszła do nas najświetniejsza dama balu i osobiście podziękowała mi za podniesienie broszki. Porozmawiałyśmy chwilę, a choć pytanie o naszą obecność przy oficerach w nadchodzących dniach znów wprawiło nas w konsternację, dama wkrótce życzliwie zaprosiła nas do obozu i powiedziała, że ma nadzieję, że spotkamy się znów.


Wróciłyśmy do salonu. Poodsuwane krzesła, puste filiżanki i nieopróżnione kieliszki z szampanem; porzucone wachlarze i szale zwieszające się z poręczy rzeźbionych krzeseł - wszystko świadczyło o niedawnej zabawie i jej nagłym przerwaniu. Lokaje powoli gasili świece i otwierali szerokie okna. Na zewnątrz, w gęstniejącej ciemności cichł właśnie tętent kopyt oficerskich koni. Nasz powóz wciąż nie nadjeżdżał. Księżna Richmond podeszła do nas, zapytać nas o wrażenia z pobytu w Brukseli, bal i o to, jak odnalazłyśmy się w towarzystwie, a po krótkiej rozmowie zdecydowała się użyczyć nam swego powozu. Niedługo później klucz zazgrzytał w drzwiach meblowanego pokoju w małej, jakby wciśniętej między inne podobne do niej kamieniczki mieszczące się przy Boulevard Général Jacques. Błękitny pokoik zarzucony mnóstwem wstążek, papierowych kwiatów i ozdób użyczył nam schronienia na resztę nocy. Następnego dnia rano czekała nas bowiem podróż na południe - do Waterloo. Na wojnę.

[ciąg dalszy nastąpi]

Waterloo 1815. Akt II: Wojna

$
0
0
Żołnierze wyruszyli w stronę Waterloo, a my za nimi. Tym razem ulokowałyśmy się nie tak daleko żołnierskiego biwaku - w małym, uroczym miasteczku o murowanych domkach z cegły, otoczonym lasem i wzgórzami. Pod jednym z takich wzgórz, w pokoju oberży rzuciłyśmy nasze kufry i, reperując dzienne suknie raz jeszcze powtarzałyśmy plan przedostania się do obozu.
W zmyleniu straży miał nam pomóc pewien umówiony wcześniej kapral, ale wszystkie wysyłane do niego gołębie pocztowe zaginęły (jak się potem okazało, zestrzelone przez podochocone okowitą wojsko, szukające rozrywki). Mimo to przygotowałyśmy się rano do wyjścia, wzięłyśmy same najpotrzebniejsze rzeczy (jak wachlarz - w końcu na wojnie wachlarze to artykuł pierwszej potrzeby) i niczym trzy panny Bennet wyruszyłyśmy pieszo w stronę stacji Madelaine, a stamtąd dorożką do Waterloo. Niedługo później stanęłyśmy oko w oko ze srogimi strażnikami.

To nie są strażnicy, ale lubię zdjęcie :)


Za ciasnym, kolczastym ogrodzeniem w jednym z kilku obozowisk toczyło się życie żołnierzy. Wydawało nam się nawet, że widzimy tam naszych znajomych, jednak w żaden sposób nie dało się zmylić strażników. Postanowiłyśmy wdrożyć plan B - przejście przez ogrodzenie w oddalonym i mniej strzeżonym miejscu, co jednak przy długich sukienkach z licznymi zdobieniami oraz halkami pod spodem nie byłoby wcale najłatwiejszym zadaniem. Ale skoro przetrwałyśmy przygotowania w XXI wieku, przetrwamy również i to. Godzinę szukałyśmy dogodnego miejsca desantu i już byłyśmy przygotowane na plan C (powrót do wejścia głównego i rzucenie się na strażników ze szlochem "But there is my husband! D:""Which one?""IDK, one of 6000 men for sure, just let me in and you will see"), gdy Kasia wpadła na pomysł sprawdzenia raz jeszcze wiadomości na poczcie. Była, czekała tam na nas - jedna, pognieciona kartka, informująca, że inny podoficer wraz ze swoim oddziałem 23 godziny temu opuścił ostatnią stację przed Waterloo. Mogli stacjonować gdzie indziej lub być odesłani w odległe rejony, ale równie dobrze mogli też być w obozie. Postanowiłyśmy spróbować i ostatni gołąb pocztowy poleciał za ogrodzenie. Chwilę później wysoka postać w bikornie skierowała ku nam swoje kroki. Byłyśmy prawie uratowane!
Okazało się, że oddział w środku nocy odebrał rozkazy i nad ranem przekroczył teren obozu. Znajomy Kasi (a od tej chwili również i nasz) zaprowadził nas do sztabu, gdzie jako ostatnie osoby tego dnia otrzymałyśmy pozwolenie na przebywanie w obozie francuskiej piechoty. Dzięki złotym wstążeczkom na nadgarstku przeszłyśmy bez najmniejszego problemu przez wejście, nie wzbudzając nawet podejrzenia wśród straży i w ten sposób znalazłyśmy się w obozie, nie wierząc jeszcze we własne szczęście.

Hej, dzierlatki!
Nasz wybawca przedstawił nas reszcie 7 Pułku Piechoty Księstwa Warszawskiego i tak zostałyśmy całkiem legalnie wprowadzone do obozu. Niedługo w nim jednak zabawiłyśmy - tego dnia było już późno i chwilę po naszym przybyciu markietanka Dominika oświadczyła nam, że wszystkie oddziały zostały zwołane na plac główny celem uformowania kolumny i wymarszu na wojnę. Nie wiedziałyśmy, co mamy robić, jednak Dominika obiecała się nami zaopiekować w tym czasie i przygarnąć do grupy markietanek. Z boku patrzyłyśmy na przegląd wojsk, a gdy podczas przemowy przed wymarszem przyjrzałam się jednemu z dowódców, z niemałym zdziwieniem odkryłam, że go znam! Przechodząc chwilę później obok ukłonił się i pozdrowił mnie jak gdyby nigdy nic. Zamieniliśmy parę zdań i okazało się, że pamięta mnie spod Austerlitz sprzed lat. Wzięłam to za dobrą wróżbę. Pierwsza bitwa minęła szybko - obserwowałyśmy ją z bezpiecznej odległości schowane wraz z resztą kobiet. Było bardzo zimno i wilgoć powoli obejmowała nasze wpatrzone w dym i mgłę sylwetki. Gdy pachnące zapadającym wieczorem i prochem opary rozsnuwały się, zza odgłosów wystrzałów artyleryjskich i okrzyków nacierających wojsk wyłaniały się postaci żołnierzy i poszczególne sekwencje walki. W końcu wszystko ucichło i Dominika poleciła nam udać się za wojskiem ściągającym do obozu. W zgromadzonej w ciemnościach ciżbie i chaosie zdawało mi się, że mogę poznać po głosie kilku znajomych szwoleżerów i ułanów, których konie zgromadziły się nieopodal. Plotki o rannych niesione z ust do ust przebiegały wszystkich czekających na wymarsz. Poszczególne oddziały uformowały się w końcu i zaczęły opuszczać pola pszenicy, które tej nocy wielu z nich użyczyły miejsca spoczynku. W migotliwym świetle latarni zdawało mi się, że poznaję mojego znajomego muzyka z 18. Pułku Piechoty Liniowej. Nie zdążyłam go zawołać. Oddział ruszył w ciemność, a wkrótce, po odnalezieniu naszego pułku i my znalazłyśmy się w obozie.

Nasz obóz w dzień. W nocy było ciemno D:
Dołożono drew do ogniska i wkrótce zaskwierczała pieczona nad nim strawa. Żołnierze w milczeniu siedzieli na siennikach, wpatrzeni w migoczące płomienie. Nie trzeba było pytać o wynik tej bitwy. Wiele innych oddziałów piło przy swoich ogniskach i wkrótce dało się słyszeć dochodzące z dala okrzyki i intonowane śpiewy. Wszystko pachniało dymem, sianem z sienników, oparami strawy i prochem, którym przesiąkły granatowe mundury. Poczułam, że mży. Drewniana brykla sznurówki po kilkunastu godzinach noszenia wbijała się we mnie, a muślinowa sukienka nie dawała ciepła. Żałowałam, że wszystkie potrzebne rzeczy zostały w oberży. A choć żołnierze podzielili się z nami kolacją i słodkim winem, a ich dowódca zaoferował namiot (wyrzuciwszy stamtąd kilku podwładnych) i ciepłe, żołnierskie płaszcze do przykrycia, czułam, że muszę wrócić do oberży. Potrzebowałam zrzucić suknię i gorset oraz przespać się choć kilka godzin w suchym i ciepłym miejscu. W końcu znaleziono naszego znajomego podoficera, który obiecał odwieźć nas pułkowym furgonem do oberży. Zasnęłam i podczas jazdy w rzęsistym deszczu słyszałam tylko, że chyba się zgubiliśmy i zamiast do Charleroi - jedziemy do Brukseli. 
W końcu w środku nocy znaleźliśmy się w oberży. Dziewczyny szybko pakowały swoje rzeczy, zdecydowane wracać do obozu, gdy powiedziałam im, że zostaję. Moja sukienka była za lekka i gdy ją zdjęłam i rozsznurowałam gorset, poczułam się tak słabo, że bałam się, że zachoruję. W końcu drzwi pokoju zamknęły się za nimi, a stukot kopyt koni zaprzęgniętych w furgon pochłonęły ciemności i deszcz dzwoniący o szybę. Przewróciłam się na łóżko i spałam tak całe trzy godziny, czekając świtu po pierwszej bitwie.

Żołnierze, zboże, cmentarz i dym

Dzień powitał mnie jasnym światłem, lecz po otworzeniu oczu nabrałam natychmiastowej ochoty, by zamknąć je z powrotem. To, jaki widok przedstawiał pokój po naszej wieczornej wizycie, oraz jaki widok przedstawiałam ja sama nie mogło wzbudzić innej reakcji. W całej górze różnych przedmiotów odnalazłam kromkę chleba, którą zjadłam i zaczęłam planować nadchodzący dzień. Trzeba było się ubrać, co bez niczyjej pomocy w XIX wieku sprawia nie lada problem. Trzeba było doprowadzić się do jako takiego ładu, odnaleźć mapę i jak najszybciej znów przedostać do obozu. Niedługo później w nie najświeższej, ale całkiem przyzwoicie wyglądającej, muślinowej sukni i ułożonych na nowo loczkach dziarskim krokiem szłam w stronę stacji Madelaine. Drogę pomyliłam tylko dwa razy, mimo to znalazłam się o czasie na stacji. Dorożki jednak nie było.
Gdybym znała francuski, wiedziałabym, że les samedis znaczy w soboty i że moja dorożka tego dnia nie jeździ, a do następnej mam dwie długie godziny czekania. Przez pierwszą z nich próbowałam jakkolwiek wydostać się z tej małej stacji na drogę do Waterloo, jednak nikt nie chciał pomóc angielskiej Polce w szeregach francuskiej armii chcącej przedostać się tego dnia do obozu koalicji. Zawiadowca stacji i inni dorożkarze nie mieli nic do powiedzenia, poza tym, ze muszę czekać dwie godziny. Zgromadzeni tam ludzie patrzyli dziwnie na samotną pannę, jadącą na wojnę i lustrowali jej strój, widocznie w poszukiwaniu medalionu z wizerunkiem ukochanego. Nikt z przejeżdżających konno obok nie chciał jej zabrać ze sobą, bo i też nikt  nie zdawał się jechać tego dnia do Waterloo. Pozostawało czekać. Wskazówki wolno przesuwały się po tarczy zegara, a ja już nawet nie myślałam o tym, co o tej porze robią dziewczyny w obozie, ani o tym, że mogłabym w tym czasie spróbować odnaleźć znajomych kawalerzystów (których słyszałam w nocy po bitwie), mając nadzieję, że nie odnieśli żadnych strat dnia poprzedniego.

Wraz z 7-ką


W końcu nadjechała dorożka i niedługo później szłam drogą do naszego obozu. Strażnik przepuścił mnie i, dostrzegłszy 7-kę widniejącą na jednym z namiotów, tam skierowałam swoje kroki. Część żołnierzy jeszcze spała, dziewczyny siedziały przy ognisku, Dominika kroiła warzywa na strawę, a ogień płonął wesoło nieopodal. Wypoczęta i zadowolona, że wreszcie znalazłam się w obozie, żywo dołączyłam się do przygotowywania obiadu, pomogłam Mary ułożyć loczki i korzystając z czasu potrzebnego do ugotowania zupy poszłam z nią na spacer po obozowisku. Odnalazłyśmy naszego wcześniej umówionego kaprala - furiera i z triumfem pomachałyśmy mu przed oczami złotymi wstążeczkami. Dość, że za lekkomyślność ukarał się sam, rozlewając na siebie trzymane za plecami piwo, gdy trzeba się było nam ukłonić. Na widok bonnetów skrywających ładne buzie połowa artylerzystów zebrała się w naszym miejscu i tak zostałyśmy zaproszone do namiotu, w którym stał stół, a na nim kawa w dzbanku, chleb i mięso podwieszone u sufitu. "Jesteście jeszcze gorsze, niż my" zawołał kanonier, poznawszy naszą historię przedostania się do obozu. Jego syn uczynnie odkroił nam spore kawałki mięsa i wrócił do reperowania munduru. Siedziałam obok na wielkiej skrzyni i nie miałam najmniejszej ochoty się stamtąd ruszać, gdy Mary upomniała mnie, że spędziłyśmy już tu zbyt dużo czasu, pora obiadu się zbliża, a my mamy jeszcze sporo żołnierzy do odnalezienia (i przekonania się, którzy z nich znajdują się jeszcze w świecie żywych).



Postanowiłyśmy najpierw odszukać zapamiętanego z balu dowódcę 21. Pułku Fizylierów, a następnie pójść na przeszpiegi do obozu koalicji i tam odwiedzić oficera, który służył nam tańcem na balu. Gdy znajdowałyśmy się niedaleko obozowiska fizylierów, drogę przecięło nam dwóch wysokich żołnierzy, z których jeden wydał mi się dziwnie znajomy. Zatrzymałam go i spojrzałam mu prosto w oczy. W pierwszej chwili nie chciał uwierzyć, że widzieliśmy się już kilka lat temu pod Austerlitz, jednak im dłużej z nim rozmawiałam, tym więcej przypominał sobie szczegółów z naszego poprzedniego spotkania. Zaprowadził nas do obozu 18-tki, wskazał krzesła, a sam, zrzuciwszy mundur ułożył się na trawie. Rozmawialiśmy bardzo długo i choć jego znajomi z pułku przerywali nam wiele razy, by pochwalić nasze piękne stroje i twarzyczki (co nie było szczególnym osiągnięciem, zważywszy na fakt, że na co dzień mogli  podziwiać co najwyżej towarzyszy broni. Ach, nie ma to, jak uroki bycia dzierlatką i przebywania wśród napoleońskiego wojska!), obiecałyśmy mu powrócić do obozu po bitwie. Był pewien, że jeszcze się spotkamy, jednak już teraz dał mi kulę, którą nosił ze sobą od czasu bitwy pod Jeną. Schowałam ją w reticuli.



Czasu było niewiele, a droga do lokacji przeciwnika długa, pożarłyśmy więc szybko pyszną zupę, trochę chleba i ruszyłyśmy, mając przed sobą trzy kilometry wyboistej drogi między polami. Niestety, zanim dosięgłyśmy bram obozu koalicji, były już zamknięte, a długie kolumny wojska ciągnęły w stronę pól. Rozpoznawałyśmy wśród nich poszczególne formacje: Royal Highland Regiment, 95th Rifles, i wreszcie... wojsko niderlandzkie. Był i nasz oficer! Nie zauważył nas, jego myśli zaprzątało w tej chwili już zupełnie co innego. Minęli nas i podążyli w stronę pola bitwy. Zastanawiałyśmy się, co robić. Nie mogłyśmy dołączyć do ich markietanek, gdyż były porozdzielane i szły między kolumnami - każda za swoim oddziałem. W ten sposób nie było jak wmieszać się w nie i pozostać niezauważonym. Ogromne ilości ciżby z okolicznych wiosek ciągnęły za wojskiem - żądne krwi i wojennych łupów. Zrozumiałyśmy, że w tej sytuacji nie możemy być same. Robiło się niebezpiecznie, wszędzie słychać było dźwięk wojennych werbli, fragmenty piosenek śpiewanych przez maszerujące wojska w takt wykrzykiwanych przez dowódców komend; niknące w oddali dudy i piszczałki - wszystko świadczyło o nadciągającej burzy. Trzeba było natychmiast przedostać się na inną drogę i odnaleźć nasz batalion. Szczęściem, mały oddział maruderów zmierzał w tę samą stronę. Torując sobie drogę przez tłuszczę, rozcinał ją na pół. Dołączyłyśmy szybko do nich i przez jakiś czas szłyśmy za nimi, udając ich markietanki. W tłumie usłyszałyśmy czyjeś uprzejme bonjour i naszym oczom ukazała się owa piękna dama z balu, owinięta czarnym welonem. Zanim zdążyłyśmy odpowiedzieć i porozmawiać, tłum porwał ją ze sobą niczym papierową laleczkę.
Wkrótce nasz przybrany oddział skręcił w inną stronę, zostawiając nas w bezpiecznym miejscu. Widziałyśmy całe kolumny, przemieszczające się w stronę pól. Oficerowie na koniach, w mundurach połyskujących złotem kłaniali się nam i salutowali, inni tylko dotykali brzegu wspaniałych, pierzastych bikornów, licząc na tę samą odpowiedź. Prości żołnierze wychylali się z szyku, wesoło zagadując - któż by przypuszczał, że za kilka godzin niejeden z nich spotka się z ołowianą kulą i wilgotną ziemią. Poznani niedawno artylerzyści ciągnęli ciężkie działo "Hej, dzierlatki, zapraszam do nas do szyku" krzyknął jeden z nich. Zostałyśmy jednak na miejscu, życząc im powodzenia. W końcu dosięgnął nas nasz oddział. Dominika szybko poinformowała nas o planach markietanek, na które przystałyśmy z entuzjazmem. Tym razem miałyśmy być z żołnierzami. W polu.


Z jednego z łagodnych wzgórz rozciągał się piękny widok na całe pole bitwy. Nasz batalion stał w szyku, ze zdziwieniem spoglądając na innych żołnierzy, którzy pościągali czapki i rozłożyli się na zielonym zbożu, jedząc i śpiewając piosenki. "Ostatnie chwile przed bitwą" rzekła Dominika "Trzymajcie się mnie, a nic wam się nie stanie". Gromki okrzyk zgromadzonych wojsk zagłuszył naszą odpowiedź. Oto na białym koniu przejeżdżał cesarz. Wzniesione w górę czapki na karabinach i bagnety okazywały radość wojsk na widok spotkania z Bonapartem. Przyjrzałam się mu przez chwilę, zastanawiając się, czy wie, jaki los go wkrótce spotka. Światło połyskujące na szamerunkach jego gwardzistów mimo wszystko zdawało się wróżyć zwycięstwo. Jakiś czas później na dole padł pierwszy wystrzał. Wojska ruszyły. Nawet, gdyby dym nie zasnuł pola bitwy, a krzyki zwycięzców i rannych nie zmieszały się z wojennymi werblami i gradem padających kul, nie dałoby się w tym zamęcie rozróżnić nacierających wojsk. Kilka razy dostrzegłam naszych ułanów i lansjerów w boju - ich karmazynowo-białe proporczyki zdawały się frunąć ponad dymem wprost na oddziały wroga.


Wreszcie nasza piechota ruszyła. Dominika dała nam znak, by za nimi podążać, poszłyśmy więc w dół, zstępując w sam środek wojennego piekła. Marszałek d`Erlon dowodził, wojska szły równo zdając się nie lękać czekającego je na dole losu, a my posuwałyśmy się za nimi jak cienie, brodząc po pas w wysokim zbożu. Kłosy haczyły o muślinowa sukienkę, wdzierały się pod halkę, jednak tym razem nie było mi zimno - zagrzewała mnie chęć walki. Kilka razy Dominika przywołała nas do siebie, jednak na ucieczkę było już za późno. Piechota uformowała się w czworobok, zamykając nas w samym środku. "Czy to dobrze, że tu jesteśmy?" zapytałam z wahaniem "Nie bardzo... Raczej nie... Właściwie, to źle" odrzekła Dominika, wskazując nam wściekłego i groźnego dowódcę, który niemal natychmiast ruszył konno prosto na nas, wrzeszcząc coś po francusku i wyrzucając nas poza czworobok. Znalazłyśmy się w samym środku wojennego zamętu. Nie wiedziałyśmy, z której strony natrze wróg, ani co się wtedy z nami stanie. Żołnierze widocznie podzielali nasze odczucia, bo (wbrew rozkazom rozsierdzonego d`Erlon) rozstąpili się i szybko zaprosili nas znów w środek czworoboku. Nie na długo. Rozpędzona kawaleria koalicji uderzyła w nasze oddziały od tyłu, rozbijając je w perzynę. Szable i karabiny poszły w ruch, konie zdawały się pędzić prosto na nas. Dominika nie musiała zarządzać ucieczki. Z wrzaskiem rzuciłyśmy się do niej same.

Wściekły d`Erlon i formujący się czworobok


Biegłam ile sił w nogach przez zielone zboża, wśród dymu i odgłosów walki, nie dbając zupełnie o zdobienia mojej lekkiej sukni, ani jasne pantofelki. Zdałam sobie sprawę, że rano, gdy w pełnym słońcu opuszczałam oberżę w Charleroi, nawet przez myśl mi nie przeszło, że tego samego dnia wieczorem będę uciekać przed szarżującą kawalerią. Zatrzymałyśmy się dopiero na wzgórzu, z dala od pola bitwy. Kilku rannych odpoczywało w namiocie. Choć żadnej z nas nic się nie stało, Dominika zaleciła odczekać tu spokojnie do końca bitwy. Tego dnia słońce zaszło późno, znacząc niebo czerwonymi smugami. Widnokrąg był szary od dymu, gdy poszczególne oddziały, zupełnie rozbite zaczynały zbierać się na wzgórzu. Batalia była przegrana. Wieczorna mżawka wraz z siarkowym, metalicznym zapachem dymu osiadała na nas, powoli zwilżając strój. Tym razem nie widziałam naszej kawalerii, ani 18. Pułku Piechoty Liniowej. Żołnierze w milczeniu opuszczali pole bitwy.


Jeden z ostatnich wystrzałów

Po drodze na chwilę dołączył do nas dowódca 7-ki, by poinformować nas, że wszyscy przetrwali batalię i niedługo spotkamy się w obozie przy ognisku. Ogromne masy żołnierzy oddalały się od miasta w stronę obozu. W tłumie dostrzegłyśmy naszego znajomego kanoniera. "Jak bitwa?" zapytałam. Uśmiechnął się i pokazał mi całkiem osmalone oblicze i ręce "A gdzie syn?" spytałam znowu "A tam, ciągnie armatę" odparł. Chwilę później doszło nas charakterystyczne dzwonienie łańcuchów i naszym oczom ukazał się dobrze znany artylerzysta "Myślałam, ze zginąłeś" zażartowałam "Chciałybyście" odparł. Na takie dictum powzięłyśmy głośne postanowienie przejścia na stronę zwycięzców i tak też zrobiłyśmy. W ciemnościach odłączyłyśmy się od armii francuskiej i skręciłyśmy w lewo - wprost do obozu koalicji.
Za ogrodzeniem było cicho i ciemno. Zasznurowane namioty mokły w równych rzędach. Płomienie w latarkach tańczyły, dając słabe światło. Nad ogniskami w równych rzędach wisiały garnki ze strawą. Deszcz syczał, parując na ich powierzchni. Obóz był pusty. Nikt jeszcze nie wrócił z wojny, toteż postanowiliśmy poczekać w ciemnościach na zwycięskie wojska. Niedługo później doszedł nas odgłos równego marszu - poszczególne oddziały ustawiały się na placu i salutowały zwycięskiemu Wellingtonowi. Wmieszaliśmy się w tłum czerwonych kurtek i zaczęliśmy spacerować po obozowisku. W końcu, całkiem przemoknięci podeszliśmy do jednego z dużych namiotów. W środku migotał przyjemnie ogień w latarce, parowała herbata w imbryczkach, a stół uginał się od jadła. Uprzejmy dowódca East Norfolk Militia zaprosił nas do środka i nie pytając o to, skąd się wzięliśmy i co robimy w ich obozie, zaproponował kolację. "Zwycięzcy, czy nie, tej nocy wszyscy i tak jesteśmy jak bracia" rzekł, a my po prostu poddaliśmy się ich gościnności. Dopiero wtedy poczułam, że po bitwie jestem naprawdę głodna, jadłam więc i piłam gorącą herbatę, z dbałością przygotowaną przez jednego z żołnierzy, słuchając opowieści i rozmawiając z ich doboszem. Mijały godziny i noc przechylała się wolno w stronę poranka. Nasz czas się kończył, musiałyśmy więc pożegnać gościnny oddział i wrócić do francuskiego obozu. Tam rozmawiałyśmy jeszcze chwilę z żołnierzami 7-ki, jednak kieszonkowe zegarki nieubłaganie pokazywały zbliżający się kres naszej wizyty w 1815 roku. Zaprzyjaźniony podporucznik znów odprowadził nas do furgonu, zabawiając po drodze rozmową. 


Wkrótce obozowisko zostało daleko w tyle, a my znalazłyśmy się znów w małym pokoju poczciwej oberży. Miałyśmy godzinę na zdjęcie zabłoconych, ciężkich od deszczu sukienek, rozczesanie potarganych loków, rozsznurowanie gorsetów i powrót do XXI wieku, który zgodnie z planem miał nastać wraz z pierwszym światłem dnia. Gdy przyszło do odwiązania złotej wstążeczki, pomyślałam, że nie mogę tego tak po prostu zrobić. Zbyt wiele rzeczy wydarzyło się dwieście lat temu, by teraz tak zwyczajnie ją zdjąć. Gdy następnego dnia w pracy pogrążona w depresji posthistorycznej zauważyłam, jak wstążka wysuwa się zza mankietu roboczego fartucha, uśmiechnęłam się do siebie i pomyślałam, ze teraz dopóki mam ją przy sobie, mogę w każdej chwili wrócić do 1815 i odwiedzić zostawionych tam przyjaciół.

Białe żagle Bałtyku / Baltic Sail 2015

$
0
0
To miała być szalona podróż. Ledwie dwa tygodnie po Waterloo miałam znaleźć się w osiemnastowiecznym porcie i spędzić tam dwa dni z Garnizonami - Gdańskim, Częstochowskim oraz Orła Białego. W planie były dwie nocne podróże w czasie, trzecia noc w jednym z namiotów w obozie i powrót w poniedziałek rano - wprost do pracy.




Zanim w trójkę wraz z Magdą i Mary znalazłyśmy się w osiemnastowiecznym Gdańsku, reszta była już tam od dwóch dni - wszak Baltic Sail rozpoczął się w czwartek, gdy wiele z nas musiało jeszcze zmagać się z różnymi niezbyt ciekawymi aspektami XXI wieku, jak na przykład praca ;) Idąc brzegiem morza w stronę obozowiska natknęłyśmy się na kilka znanych postaci - żołnierze w luźnym szyku szli dokądś, ale nie poznali nas zza ogromnych ilości rzeczy, które taszczyłyśmy ze sobą.

Pogoda była niemiłosierna, żar lał się z nieba, ale przyjemna morska bryza rekompensowała trochę temperaturę i brak cienia. Szybko przywitałyśmy się ze znajomymi z Garnizonów, rozłożyłyśmy się w obozie i zabrałyśmy za przebieranie, by zwyczajem Krynoliny zmitrężyć tak ładną godzinkę, gdy okazało się, że mamy na to ledwie kwadrans (!!!), bo za chwilę odpływa statek, na którego pokładzie powinnyśmy się znaleźć. Magda zebrała się najszybciej i poszła z Garnizonem, podczas gdy my z Mary jeszcze się przebierałyśmy. Ze względu na życie w XXI wieku niespodziewanie straciłam weekend, w który miałam przygotować strój odpowiedni na gorący dzień w obozie. Miałam co prawda w planach awaryjny ubiór "na mleczarkę" (wzorem szwedzkiej rekonstruktorki Isis), ale ponieważ nikt nie opuszczał obozu "ino w sznurówce", Ala rzuciła mi tylko swoje caraco i czepek do założenia. Dopasowałam je jako tako szpilkami i mimo, iż wyglądałam w nim na dwa razy taką, jak jestem (wzorzyste indienne raczej mi nie służy ;) ), ruszyłyśmy czym prędzej w miasto.

Mleczarka! :D
Nasz statek odpłynął. Poszłyśmy więc ochłodzić się w jednej z bram, gdy wtem pod Żurawiem zostałyśmy napadnięte! Nim niejaki Borg zdołał cokolwiek niecnego uczynić, niedaleko pojawił się patrol Garnizonu i szybko wybawił nas z opresji. Jednocześnie dowódca wskazał nam inny okręt, na którego pokładzie mogłyśmy popłynąć w rejs. Kolejne godziny spędzone ma morzu minęły bardzo szybko. Bliskość szmaragdowej wody, przyjemnie chłodny wiatr, rozpostarte, białe żagle i szanty sprawiły, że poczułam się wolna i spokojna - całą nocną podróż i życie w XXI wieku zostawiając za sobą.

A to napadacz panien Borg ;)

Gdy w końcu znów znalazłyśmy się na lądzie, pognałyśmy natychmiast do obozu, by coś zjeść. W jednym z namiotów czekało porozstawiane na stole jadło, w wielkim kotle na ognisku bulgotała strawa, a żołnierze dzielili na porcje wielki chleb, szykując się na bitwę morską. Część z nas pomagała szykować patrony, zwijając papier i sypiąc do środka proch, ja jednak tym razem poddałam się innemu zajęciu, czesząc koafiury większej części Krynoliny. Miło było nareszcie uwolnić się z czepka, rozpuścić loki i przywdziać swoją granatową sukienkę. 

Razem z innymi kobietami bitwę obserwowałyśmy z brzegu, przyglądając się uważnie, jak nasi ulubieńcy radzą sobie na morzu. Jak dotąd jeszcze nigdy w życiu nie widziałam bitwy morskiej, toteż potyczka dwóch statków, wymiana ognia, abordaż i inne manewry były nader interesujące. W końcu zwycięzcy i pokonani zeszli na ląd, zostawiając za sobą chmury dymu artyleryjskiego i wiwatujący tłum. My podążyłyśmy za nimi. Zmierzch zapadał szybko, dołożono drew do ogniska i zaczęły się długie rozmowy przy mocnych trunkach oraz tańce. Poznałam wtedy kilka nowych osób, rozmowy i zabawa toczyły się dalej, ja jednak czułam, że mam już coraz mniej sił. W środku nocy uświadomiłam sobie, że nie leżałam w łóżku od 72 godzin (mając za sobą dwie dniówki w pracy, nocne próby szycia, nocny przejazd przez Polskę i dzień w skwarze w osiemnastowiecznym stroju) i właściwie to jestem wykończona. Wczołgałam się więc do namiotu, zwinęłam w kłębek i natychmiast zasnęłam.

Bitwa morska!

Następny dzień obudził mnie znów niewyobrażalnym skwarem, jednak po wyjściu z namiotu okazało się, że na zewnątrz jest bardzo przyjemnie, rześko, ptaszki śpiewają, morze szumi, a niektórzy żołnierze jeszcze nawet nie poszli spać. Weszłam do dużego namiotu, by zdobyć trochę jedzenia i, posiliwszy się spróbowałam sobie przypomnieć tłumaczoną mi w nocy drogę przez uliczki Gdańska do miejsca, w którym można dokonać porannych ablucji. Kilka chwil później dołączyła do mnie Mary i razem udałyśmy się na spacer... w samych koszulach! No cóż, w końcu był niedzielny poranek i wszyscy szanowni obywatele miasta jeszcze spali, albo byli w kościele, a ubrania takie ciężkie przecież, kto by to dźwigał ;)

Cudowny Dom Uphagena <3
Po powrocie okazało się, że wielu naszych przyjaciół wraca już do domu - był to ostatni dzień w XVIII wieku, a my załapałyśmy się ledwie na połowę tej podróży w czasie. Jednak, aby ją trochę przedłużyć, wybrałyśmy się jeszcze na spacer ulicami osiemnastowiecznego, przepięknego Gdańska i odwiedziłyśmy pana Uphagena w jego domu, po którym oprowadzili nas stali mieszkańcy. Wnętrze osiemnastowiecznej, gdańskiej kamienicy po prostu mnie zachwyciło! Wszystko jest tam dopracowane do najmniejszego szczegółu, a w towarzystwie jego mieszkańców (i sama będąc w odpowiednim do okazji stroju) czułam się tam wyjątkowo - tak, jakbym od tej właśnie chwili również i ja mogła tam zamieszkać. Zeszliśmy w dół przejściem dla służby i przez kuchnię - na zewnątrz. Tam chłodziliśmy się chwilę, siedząc na brzegu studni w cieniu drzew - i tam przyszło się nam pożegnać. Jeszcze tylko godzina spędzona w morzu na poławianiu muszelek - i długa, nocna podróż przez Polskę i 250 lat ;)

Czepek ratunkiem dla rozkręconych loków ;)

ENGLISH TEXT SOON ;)


Osiemnastowieczne rewolucje / VI Odyseja Historyczna

$
0
0
Wyobraź sobie, że przyjeżdżasz w zupełnych ciemnościach do historycznego obozu i potykasz się o gilotynę. A potem jest już tylko gorzej...


Właściwie dopóki się tam nie znalazłam, nie wiedziałam, ani po co konkretnie jadę do Kutna, ani co tam będę robić, ani nawet, gdzie to Kutno jest... poza tym, że gdzieś w Polsce. I że będziemy robić rewolucję. 
W ciemnościach obóz wyglądał jak najeżony przeszkodami labirynt z siana, namiotów i żołnierzy. W takich okolicznościach nie dba się ani o konwenanse, ani o założony gorset. Dla mnie zawsze najpierw najważniejsze jest, by znaleźć dostęp do źródła wody (zwanego zazwyczaj przeze mnie łazienką i nie jest ważna jej forma: wiadro z wodą, rzeka, studnia, czy polowe prysznice). Gdy tylko ją namierzyłam, od razu poczułam się bardziej u siebie i przeszłam przemianę w osiemnastowieczną rewolucjonistkę. Ubrana w koszulę, halkę i otulona chustką wróciłam do obozowiska. Ogień przyjemnie trzaskał, a skupieni wokół żołnierze zabawiali nas opowieściami o wcześniejszych kampaniach. Niedługo później weszłam do jednego z namiotów (z którego wyrzuciłyśmy jego właściciela ;) ) i zasnęłam na słomie.



Następnego dnia obudziły nas werble. Spałyśmy jedna obok drugiej na posłaniu ze słomy i mnóstwa porozrzucanych rzeczy. Siano było wszędzie i wszystko nim pachniało. Jako pierwsza wyszłam z namiotu i pierwsze, co ukazało się moim oczom, to okazała gilotyna oraz jej ostrze szatkujące niewinnego... ogórka. Zabrałam część skazańca i przyrządziłam sobie z niego śniadanie, a następnie postanowiłam się ubrać, uczesać i pomalować, by wyglądać jak prawdziwy, osiemnastowieczny człowiek, co jeśli się weźmie pod uwagę obozowe warunki, nie jest wcale prostym, ani szybkim zadaniem. Około południa wszystkie byłyśmy gotowe i postanowiłyśmy pozwiedzać trochę ogromne obozowisko, podróżując po epokach od wczesnego średniowiecza do lat 80. XX wieku. Okazało się, że nie tylko nasza gilotyna jest nietypowym sprzętem - niektórzy, aby wzbogacić swoją dioramę (bo tak, właśnie, robiliśmy dioramy) przywieźli ze swojej epoki samolot, czołg, konie i łowne ptactwo, nawet kury lub, jak zaprzyjaźnieni wikingowie, łódź, którą pływali po tutejszym stawie. 


Załapałyśmy się na jeden z rejsów po tym mętnym jeziorku z wysepką, co orzeźwiło nas w upalny dzień. Nieco dalej toczyły się rycerskie turnieje, liczne pokazy, będące częścią prezentowanych dioram, a na średniowiecznym targowisku trwał handel ziołami, ozdobami i ręcznie wykonanymi przedmiotami. Podczas spaceru natrafiłyśmy na kilku naszych znajomych, którzy zmienili epokę i chętnie ugościli nas u siebie.
"Jakoś nie widzę tej podmianki" powiedziała Ela, która miała być przedmiotem egzekucji, zmienionym w kluczowym momencie na arbuza. Gdy jednak dotarłyśmy do naszej dioramy, okazało się, że nasza Maria Antonina została uniewinniona, a głównym skazanym miały być główki kapusty, która "sprzeciwiła się woli ludu" i za chwilę, poszatkowana będzie krwawić sokiem z buraków. Zgromadzeni wokół ludzie wiwatowali, a ciężkie ostrze pracowało, przypominając nam o konieczności zrobienia kolacji.



Wbrew pozorom, krwiożerczy, rewolucyjny lud nie pożarł skazanej wcześniej kapusty. Markietanka Dominika udała się po produkty, a ja nie wiedzieć czemu zaczęłam zarządzać przygotowaniem mającej powstać zupy. W polowej kuchni umyłam kartofle i inne warzywa, a następnie długo kroiłyśmy je z dziewczynami, dorzucając je co jakiś czas do kociołka umieszczonego nad ogniskiem. Po zmroku zupa była gotowa (gotowanie na ogniu nie jest ani proste, ani tym bardziej szybkie!). Zjadłyśmy ją, w ciemnościach nie widząc nawet, jak wygląda i, znów przemienione w rewolucyjne chłopki (czyli bez sukni i sznurówek, za to w samych halkach i chustach) udałyśmy się w odwiedziny do naszych znajomych z drugiej strony stawu.

Nie w bieliźnie, ale za to z zestawem dobosza :D
Gdy wchodziłam do namiotu, by iść spać, dziewczyn jeszcze tam nie było. Bez szczególnego zastanowienia ułożyłam się na swoim miejscu przy wejściu i usnęłam. W środku nocy obudziła mnie burza z piorunami i ulewny deszcz. Stwierdziłam tylko, że historyczne namioty jednak nie przeciekają i zasnęłam znów. Dopiero rano okazało się, że wszystkie rzeczy zostawione na zewnątrz całkiem przemokły (no niemożliwe!), zupy zrobiło się ze dwa razy więcej, a po ognisku został mokry popiół. Zaczęło się wielkie suszenie i sprzątanie oraz przygotowywanie jajecznicy na śniadanie. Po nieudanej próbie jakiegokolwiek ułożenia rozprostowanych włosów (nie ma to, jak lusterko zawieszone na gilotynie) leżałam wraz z dziewczynami na trawie w słońcu, śpiąc i wygrzewając się, gdy wtem przez sen dobiegł mnie zrozpaczony okrzyk "Moja łyżka! Spaliłeś mi łyżkę!" Okazało się, że drewniana łyżka, towarzysząca żołnierzowi od wielu lat na każdej wojnie poległa wetknięta do ogniska. Kupienie nowej nie zmniejszyło żalu poszkodowanego, postanowiliśmy więc urządzić pogrzeb łyżki.


Drewniane sztućce wetknięte w ziemię otaczały ognisko, dowódca wymienił w pożegnalnej mowie wszystkie dokonania łyżki na przestrzeni prawie 10 lat ("Ta oto łyżka sprzeciwiła się woli lu..""Nie, trochę szacunku! Mam ją od 2007"), a następnie została rzucona w ogień. Całopalenia dopełniło smutne brzmienie żołnierskiej trąbki, które już chyba zawsze będzie mi się kojarzyło z tym nietypowym porankiem. Niedługo później zawołano nas na finalną bitwę. Walczył każdy przeciw każdemu, używając dowolnej broni. Jadąc na czołgu z rozpuszczonymi włosami w samej sznurówce i halkach, z szablą przewieszoną przez ramię, wywijając drewnianą chochlą zastanawiałam się, czy tak właśnie miało być. Chyba nie do końca, ale takie szalone wyjazdy bywają najlepsze, nie? ;)

Roztańczony Kraków / Bal Letni Cracovia Danza

$
0
0
Ten bal pamiętam dobrze z zeszłego roku. To właśnie na nim nauczyłam się wreszcie tańczyć, włożyłam moją pierwszą własnoręcznie (czy też raczej własnomaszynnie ;) ) uszytą sukienkę historyczną i spędziłam naprawdę niesamowity wieczór. 

Fot. Monika Kozień
 Aż trudno uwierzyć, że rok minął tak szybko, a ja jechałam w tym samym towarzystwie, na ten sam bal w równie białej sukience, z prawie tej samej epoki (no, 20 lat późniejszej). Tym razem jednak na bal przybyłyśmy spóźnione, a ja jeszcze dodatkowo musiałam się zaczesać (nie ma to, jak wejście do pałacu głównymi schodami w balowej sukience i papilotach na głowie :D ), ale na szczęście nie trwało to długo. Wkrótce dołączyłam do dziewczyn rozłożonych na kocyku z urodzinowymi ciasteczkami Magdy (czekoladowe były takie cudowne!) i orzeźwiającą lemoniadą Dorfi.

Fot. Ilja Van de Pavert


Nie było mi dane długo posiedzieć, bo wkrótce do tańca porwała mnie Eleonora. We dwie byłyśmy chętne do kontredansów i kadryli, podczas gdy większość Krynolinek wybrała raczej konwersację. A choć nie było karnetów, na chętnych do tańca nie narzekałam i zatańczyłam właściwie wszystko (czy raczej wszystko, co nie umknęło mi przez spóźnienie). Przyjemnie było móc znów płynąć między parami w walcach, skakać i klaskać w dłonie przy angielskich, szybkich tańcach, zatańczyć znów Duke of Kent`s Waltz, który już chyba zawsze będzie mi się kojarzył z Balem Księżnej Richmond...

Fot. Ilja Van de Pavert
...ale przede wszystkim - miło było móc znów zobaczyć znajome twarze, usłyszeć pozdrowienia w tańcu, zaczynać rozmowy, które i tak nagle przerywała zmiana figur i partnerów, czuć to przyspieszone, balowe tętno i prawie zatańczyć do cna parę pantofelków... Nawet nie wiem, kiedy i jak zrobiło się ciemno i bal dobiegł końca, a choć tym razem mogłam zostać w Krakowie na noc, w pałacu szybko pogaszono światła, park zasnuł się w wieczornym mroku, a my wróciliśmy spacerem przez to wiekowe miasto do domu.


Ubieramy się w latach 1810.

$
0
0
Moda empirowa wydaje się lekka, zwiewna i niewymagająca wielu warstw pod spodem. Czy aby na pewno? 
Dziś zapraszam do mojego buduaru podczas porannej toalety w roku 1815.

Jak w każdym historycznym stroju, także i tu podstawę ubioru stanowi koszula. Zakładanie jej pod gorset na gołe ciało było ówcześnie uznawane za podstawę higieny, ponieważ koszula chłonęła w siebie pot, oszczędzając sznurówkę. Taką koszulę obowiązkowo zmieniano codziennie, a brudną - oddawano do prania. Moja koszulka jest (a właściwie była, bo niestety ją zgubiłam i muszę uszyć nową) wykonana z cienkiego, przyjemnego w dotyku batystu i ma rękawki, których długość można regulować.
Drugą istotną rzeczą były pończochy, u mnie zastąpione przez białe rajstopki (wybaczcie :D ), bo wciąż szukam odpowiednich pończoch, które trzymałyby się na nogach i dawały historyczny, kryjący efekt. 
Innej bielizny w drugiej dekadzie XIX wieku na gołe ciało nie zakładano (if you know what I mean)



Gorsety w drugiej dekadzie XIX wieku noszono w dwóch wariantach: starszą sznurówkę krótką, przypominającą nieco nasze współczesne staniki lub nowszą sznurówkę długą, usztywnianą sznurkiem i wkładanym w specjalny tunel z przodu, drewnianym buskiem. Taki gorset wciąż nie posiadał rozpinania z przodu, co bardzo utrudniało zakładanie (kto choć raz próbował przejść przez ten wąski, omotany sznurkami tunel w pełnym, historycznym makijażu i koafiurze, wie co to narodzić się ponownie), jednak jakimś cudem dałam radę sama się w niego ubrać na Waterloo, także nie jest to niemożliwe ;) Sama brykla, zwana przeze mnie deseczką sprawia, że nie można w tym gorsecie zgiąć się wpół, ani zbyt długo siedzieć na podłodze, bo busk zaczyna się wbijać w (...) lub uciekać górą. Temu drugiemu przeciwdziała przywiązanie niesfornego buska do gorsetu wstążką przewleczoną przez specjalne otworki. 
Sam gorset kształtuje ciało tak, aby część od talii w górę (wraz z żebrami) była jak najwęższa, brzuch płaski, biodra szerokie, a piersi w formie dwóch półkuli uniesione wysoko i rozdzielone.



Aby tylne plisy sukni dobrze się układały, zakładano jeszcze niewielki wałeczek na biodra lub poduszkę. Ja mam taki oto różowy kuperek, który całkiem nieźle daje radę. Dzięki niemu tył sukni zamiast smutno wisieć, nabiera życia i rozkłada się równo oraz nadaje sylwetce ładny, opływowy kształt.



Aby nogi nie były widoczne w muślinowej, przejrzystej sukni i aby jej materiał nie oblepiał ich podczas chodzenia, trzeba założyć halkę. Popularne były halki na ramiączkach lub nawet takie zakrywające biust (co jest pomocne przy ciemnych, farbujących sukniach). Moja jest tylko na długości spódnicy, aby nie dodawać niepotrzebnych warstw. Dzięki wszytym poziomo przy rąbku paskom z tego samego materiału halka jest troszkę sztywniejsza na dole i dba o to, by sukienka układała się w ładne półkole.



Teraz można zacząć zakładać dodatki - szmizetkę, doczepiane rękawy... Zależnie od sukni i efektu, który chce się osiągnąć. U mnie rękawy mameluckie (te z mnóstwem bufek) są akurat doczepiane do sukni, więc teraz zostaje mi już tylko szmizetka :)

I to wszystko! Z zewnątrz sukienka wygląda, jakby nic pod nią nie było, jednak to bielizna odpowiednio ją kształtuje i pozwala osiągnąć efekt jak z ryciny lub obrazu. Jednocześnie jest to chyba najmniej krępująca ruchy bielizna z wszystkich dekad interesującego mnie stulecia. Suknie z lat 1810. są lekkie, nie zajmują dużo miejsca i łatwo nad nimi zapanować. Czegóż chcieć więcej? :)

Ze sztambucha panny Marty

$
0
0

Brightsand, 28 sierpnia 1825 roku

Obiecałam Panu, drogi Panie X, że będę spisywać dzień po dniu, w krótkich notatkach historię mojej podróży do roku 1825 (by potem Ci ją przekazać wraz kilkoma innymi drobiazgami, które obiecaliśmy między sobą wymienić), toteż właśnie, minąwszy bramę i wejście do domu, oraz wszedłszy po wąskich, angielskich schodach prowadzących do jednego z pokoi na piętrze, spisuję pierwsze wrażenia. Dom, w odludnym, ukrytym w górskim lesie miejscu prezentuje się nad wyraz malowniczo ze swoimi małymi pokojami wyposażonymi w przestronne okna (a za nimi widok na otaczające lasy) oraz z wszelkimi zbytkami potrzebnymi po długiej podróży dyliżansem; jadalnią w modnym ostatnio, gotyckim stylu, wygodną bawialnią i tajemniczym strychem. Mój miły, jasny pokój przyszło mi dzielić z równie miłymi pannami - Francuzką Madame Geneviève Margot Baudreville oraz panną Elizabeth Greenwood, z którymi zaraz po moim przybyciu wymieniłam kilka najnowszych wiadomości dotyczących życia publicznego w Londynie, Bath i Paryżu.

Ledwie zdążyłam uładzić strój po podróży (zostawiając nieco potargane włosy samym sobie), a pełniąca obowiązki pani domu panna Constance Highpole poprosiła, abyśmy udały się na kolację. Jadalnia była już wypełniona gośćmi, z którymi pospiesznie się przywitałyśmy, aby po zajęciu wolnych miejsc, posilić się smaczną zawartością parujących waz i półmisków. Choć lato jest już późne, jeszcze nie zaczęło się zmierzchać, a wieczorny chłód jeszcze nie zaczął opadać na ramiona swoją jesienną wilgocią, toteż po kolacji zarządzono kilka wieczornych przyjemności na zewnątrz. Sosnowy mrok lasu nie odstraszył nas przed zebraniem gałązek i szyszek, a chwilę później zapłonął radośnie ogień, oświetlając wszystko ciepłym blaskiem. Usiadłyśmy dokoła, by powspominać podobne wieczory sprzed roku i powitać te z nas, których nie spotkałyśmy podczas kolacji. Gdy ogień strawił już wszystkie gałązki i szyszki, a noc objęła nas swoją mocą, przenieśliśmy światło do papierowych lampionów w altanie nieopodal i tam kontynuowaliśmy przyjemny wieczór.


Wręczono nam programy z tekstami tak w oryginale, jak i w tłumaczeniach, a panna Elizabeth Rosingten dała niesamowity koncert, wykonując dla nas kilka arii z oper Mozarta (ale czy lubi Pan Mozarta, Panie X?). Wybrane fragmenty poświęcone były głównie miłości, ale jakże różnej od tej, której hołdujemy obecnie, w naszych poetyckich czasach! Była to miłość z czasów naszych matek i ojców, traktowana z taką lekkością i ironią, na jaką było stać tylko ludzi poprzedniego stulecia. Kryształowy głos panny Rosingten unosił ją wysoko, ponad oświetlone księżycowym blaskiem chmury i sprawiał, że wszystko wokół zaczynało brzmieć i stało się muzyką. Po skończonym koncercie część z nas udała się już na spoczynek, gdyż pora była późna, jednak wiele pozostało jeszcze w altanie i, przejmując radosny nastrój wysłuchanych arii, postanowiło bawić się dalej, lecz zgodnie z duchem naszych czasów. Przyniesiono kilka rekwizytów i sztambuch z rycinami, których groteskową wersję przedstawialiśmy w (proszę zgadnąć!) tak, właśnie - żywych obrazach!

(tu będzie żywy obraz, jak tylko prześle go nasz portrecista)

 Nie może pan sobie nawet wyobrazić, ile śmiechu wyzwala ta zupełnie niepoważna, ale jakże przeze mnie lubiana zabawa! Obrazów do naśladowania było wiele, a rolą, która przypadła mi w udziale i najbardziej z przydzielonych w zabawie zapadła w pamięć było przedstawienie dżentelmena szykującego się do skoku do wody (nadmienię szeptem, że autentyczność przedstawienia wymagała ode mnie ofiary złożonej z rąbka sukienki i wszystkich batystowych halek). Zabawa przeciągnęła się prawie do północy, a ponieważ powóz Lady Polley wraz z mnóstwem obiecanych przysmaków z jej spiżarni (oraz Lady we własnej osobie) jeszcze nie nadjechał, zwycięzcom gry w żywe obrazy obiecano klucz do kuchni (w której miały się znaleźć rzeczone smakołyki), a reszcie - zasłużony spoczynek.
Siedzę teraz na łóżku i piszę częściowo w świetle księżyca, gdyż wkrótce skończy się jedyna świeca w pokoju. Moje współtowarzyszki już śpią, pora więc i na mnie! Zanim jednak zgaszę świecę, pożyczę także i panu dobrych snów.


Brightsand, 29 sierpnia 1825 roku

Dzień dobry, Panie X! Słońce już wstało, rzucając jasne promienie na poduszki i złożone na nich twarze, służba krząta się w kuchni i na dworze (sprzątając zapewne pozostałości po wczorajszej zabawie), a... O, właśnie weszła nasza pokojówka, przynosząc dzban z czystą wodą i inne przybory toaletowe. Na chwilę przerwę i wrócę zaraz do pisania uczesana i ubrana jak należy.
Och, jak miło jest po przespanej dobrze nocy, uczesaną lecz jeszcze w peniuarze, zasiąść w wykuszu gotyckich, przestronnych okien i z filiżanką herbaty oraz bułką z konfiturami (oraz innymi przygotowanymi na śniadanie smakołykami) oddać się leniwym rozmowom i lekturze porannej prasy. Czytanie La Book de Visage rozpoczął Monsieur Chantberry, sięgając po przygotowany przez służbę egzemplarz, pewnie celem osłonięcia się nim przed naszym kobiecym świergotem... na próżno! W piśmie bowiem znalazł jeszcze więcej ploteczek i artykułów prezentujących mnogość najnowszych mód, a nawet fragmenty gotyckiej powieści!

Moje pisanie podczas śniadania nie było najmądrzejszym pomysłem, gdyż przerwały je nadchodząca poczta i list do mnie, zwracając tym samym na mnie powszechną uwagę. Któraś z obecnych panien ujrzała na nim pieczęć i szepnęła, że szedł aż z Brukseli, czemu początkowo nie chciałam uwierzyć. Po otrzymaniu go jednak nie miałam już żadnych wątpliwości - przyszedł z Brukseli. Kto jednak mógłby do mnie pisać z tak daleka? Któż to może być? Wnętrze listu ukazało nieznane mi pismo i obcy język, a treść - jego autora, którym okazał się nie kto inny, jak oficer poznany na Balu Księżnej Richmond w 1815 roku! Było to niezwykle miłe i zaskakujące, gdyż nie przypuszczałam nawet, że ów oficer może jeszcze pamiętać o pannie, z którą przetańczył walca na kilka godzin przed pamiętnym Waterloo. List obudził wspomnienia, którym jednak wolałabym się teraz nie poddawać. Być może nadchodząca jesień ze swoimi długimi, wypełnionymi robótką wieczorami pozwoli mi je ułożyć i zrozumieć. Teraz jednak odłożyłam list do podróżnej torby, a wydobyłam z niej starą, ananasową reticule i założyłam spacerowe buty (których użyczyła mi kochana pani Murray. Nie wiem, co bym bez jej pomocy zrobiła! Powiedz sam - jak można zapomnieć zabrać w podróż buty?) i wyruszyłam za oddalającymi się parami pań i panien w stronę zamku na spacer.

Las osłaniał nas gęsty i duszny, ze względu na tropikalną prawie pogodę, tak niecodzienną o tej porze roku. Wkrótce jednak, idąc po pylistej ścieżce i chroniąc zdobne rąbki sukni przed kamieniami, dotarłyśmy do zamku. Z tego miejsca roztaczał się widok na malownicze góry z wystającymi skałami i urwisko. Spacerowałyśmy tam dobrą godzinę, zażywając ruchu podczas godzin przedpołudniowej rekreacji. Wkrótce jednak musiałyśmy wracać, gdyż nadchodziła pora obiadu, a po nim - piknik z grami, podczas którego całkiem poświęciłam się ozdabianiu rysunkami stron tego sztambucha i rozmowom, przez co prawie zupełnie ominęło mnie malowanie portretów. Mogłabym przesłać panu mój wraz z tym fragmentem sztambucha, tylko nie wiem, czy jest taka potrzeba. Z pewnością naruszyłoby to dobre obyczaje, więc właściwie nie żal mi, że go nie wykonano. Słońce leniwie przesuwało się po niebie, goniąc światłem małe chmurki i mogłabym tak godzinami siedzieć w jego promieniach, rysować, popijając lemoniadę z kwiatami czarnego bzu i jedząc ciastka. Nagle jednak zza rogu domu wyłonił się wysoki dżentelmen, a z nim kolejny i zaczęli się zbliżać ku nam. Panna Highpole wstała i przedstawiła nam (znanych części z nas już wcześniej) metrów ze Szkoły Tańca Jane Austen, którzy obiecali dać nam kilka lekcji i objaśnić najnowsze modne tańce, a pod koniec dnia - poprowadzić tańcujący wieczór.


Nauka tańca bardzo mi się przydała, gdyż (mimo mojej dość częstej obecności na wszelakich balach) nie miałam wcześniej możliwości pobierania regularnych lekcji i moja wiedza, a także (czy może raczej: szczególnie) sposób poruszania się wymagały doszlifowania i dopracowania. Od powtarzania kroków i figur wkrótce jednak oderwał nas zapadający zmierzch. Najwyższy czas udać się do pokojów, by zmienić toaletę na wieczorową i przygotować się do szczególnej kolacji i tańców. Przerywam więc na ten moment pisanie, do którego powrócę pewnie jeszcze tej nocy.


Och, ale jestem zmęczona! Wstążki we włosach jeszcze zdają się unosić w powietrzu podczas wykonywania szybkich obrotów i podskoków, które cechują te zabawne i szybkie szkockie tańce. Najbardziej lubię właśnie je! Im taniec szybszy i żywszy; im szybciej bije podczas niego serce i płynie w żyłach krew, tym mocniej doznaję radości, jaka cechuje zazwyczaj osoby tak młode i wolne jak ja. A jednak, nie wiem, czy Pan, Panie X może podzielić moje zdanie w tej kwestii. Czy preferuje pan tańce szybkie, czy woli raczej te dostojne i pełne harmonii, określającej każdą z figur? Nawet, jeśli w ogóle nie lubi Pan tańczyć, na naszym wieczorku znalazłoby się i coś dla Pana, gdyż w środku tańców przerwano je i zaimprowizowano scenę teatralną.

 
Tak, wystawiałyśmy sztukę, którą nie tak dawno temu napisała jedna z nas - Prudence Ophelia Danford, a my przygotowywałyśmy się do niej potajemnie od wczoraj! Nie jestem najlepszą aktorką, ale postarałam się jak najbardziej wiarygodnie wypaść w mojej roli, jednak cały splendor przypadł odtwórczyni głównej roli, która na potrzeby sztuki przeobraziła się w prawdziwego mężczyznę, i to - o zgrozo! - sobowtóra słynnego St. Bones, którego złośliwostki publikowane są niekiedy na łamach La Book de Visage. Śmiechu było co niemiara, gdy nasz udawany pastor wystąpił naprzód z kazaniem, obleczony w nazbyt duże, męskie odzienie, z twarzą przyczernioną w miejscu zarostu i włosami ułożonymi na kształt koafiur elegantów poprzedniej epoki. Sztuka udała się wybornie i, doprawdy, proszę żałować, że nie mógł pan ujrzeć jej na własne oczy!




Teraz biała, muślinowa sukienka, którą miałam na sobie (przewiązaną różową wstążką z bukiecikiem małych, białych różyczek przy pasku) leży już złożona w kufrze, a jeszcze kilka godzin temu, mając ją na sobie wkroczyłam do jadalni pełnej tak pięknie odzianych pań i panów, którzy okazali się moimi znajomymi, przeobrażonymi na wieczór w najelegantsze towarzystwo tej części Anglii. Być może zainteresują Pana szczegóły dotyczące dań, podawanych podczas kolacji. Gdy zadzwoniono i salę wypełnili goście, stoły zastawione były białą, prostą, acz gustowną zastawą, a na jednym z nich piętrzyły się liczne dania: wykwintne pasztety, pieczyste, faszerowane jaja, liczne ciasta z nadzieniem warzywnym lub serem, kremowa zupa z dyni oraz słodkie babeczki z czekoladą. Szczególnym wrogiem mojej wąskiej kibici okazały się: jeden z pasztetów z zapieczonymi w nim kiełbaskami i szynką, a także faszerowane jajka i wspomniane już słodkie babeczki. Chętnie piłam również poncz, który dzięki małej zawartości alkoholu zostawił moje myśli trzeźwymi i pozwolił brać czynny udział w późniejszych zabawach.
Tymczasem kończę już pisanie na dziś. Kieszonkowy zegarek pokazuje wpół do drugiej i pióro samo wypada mi z rąk. Dobranoc Panu.


Brightsand, 30 sierpnia 1825 roku

Dziś już ostatni dzień w miłym towarzystwie w Brightsand! Siedzę na spakowanym kufrze i z okna oglądam, jak wyjeżdżają poszczególni goście. Jedna z dam obiecała pannie Prudence i mnie miejsca w swoim powozie do pierwszej stacji, na której zatrzymują się dyliżanse. To bardzo uprzejme z jej strony, gdyż uratowała nas przed kosztownym wysyłaniem kufrów i podróżą pieszo, która, mimo iż bardzo lubię spacerować, byłaby jednak w tej sytuacji zbyt uciążliwa.
Nie od rana jednak panował ten szczególny zamęt, towarzyszący podróżom i opuszczaniu miejsca, które przez jakiś czas stanowiło nasz dom. Po śniadaniu udałyśmy się na polanę i spacer po lesie, na które część z nas zabrała swoje robótki, a ja - niedokończone rysunki. I właśnie te miłe zajęcia przerwał nam turkot nadjeżdżających kolejno powozów, gwar stęsknionych mężów i dzieci, przyjeżdżających po nasze damy oraz krzątanina tak typowa dla pożegnań. Słońce przesuwa się za moimi plecami, rzucając na gołe deski podłogi coraz dłuższe cienie. Służba krząta się, zwija dywany, przykrywa meble i opuszcza story w oknach. Wkrótce w tym letnim domu zapanuje cisza, a w naszym życiu - gwar codziennych obowiązków. Jak dobrze byłoby się zrzec posady guwernantki, wrócić tu i zamieszkać już na zawsze. Jednak oboje dobrze wiemy - Pan, Panie X i ja, że to nie może mieć miejsca, a sny istnieją właściwie po to, by w końcu się z nich obudzić.


ENGLISH:
The post tells the story of three days spent in 1825 year, which was a theme of LARP-ish meeting of Krynolina reenactment and costume group. During past weekend we spent a nice time enjoying 1820`s games and recreations: walking through forest, rocks and ruins of medieval castle, listening to Mozart`s arias sung by one of us, enjoying regency picnic with historical games, embroidery and drawing, playing tableau vivants and staging a play written by one of us. We took also part in historical dance workshops, late night dances and historical, delicious supper before. It was a wonderful time that gave us a feeling of traveling back in time to dark but romantic 1820s.

Wiek XVIII od kuchni / Oporów 1755.

$
0
0
Gdy w lipcu opuszczałam Kutno, nawet przez myśl mi nie przeszło, że w tak krótkim czasie odwiedzę je znowu - i to w tym samym stuleciu, tylko 40. lat wcześniej! Oporowski zamek, park, gościnny hrabia Męciński i, oczywiście, dwa oddziały żołnierzy w okolicy - czy mogłam się tej podróży oprzeć? :D


Pierwsze wzmianki o tym, co dzieje się w Oporowie zaczęły docierać do mnie już w czwartek, za sprawą Magdy, która w 1755 roku mogła pojawić się o czasie i była tam hrabiną Męcińską. Siedziałam w pracy jak na szpilkach i niecierpliwie przeglądałam zdjęcia pięknej okolicy, niewielkich, acz gustownie urządzonych wnętrz Domku Myśliwskiego, w którym gościli w sezonie hrabiostwo M. oraz czytałam pierwsze relacje z piątkowego polowania na bestię, która pustoszyła okoliczne wioski. W końcu nadszedł piątek i mogłam wreszcie wsiąść w pociąg do 1755 roku. Z dworca odebrał mnie dowódca Garnizonu Fortecy Częstochowskiej. Chwilkę poczekaliśmy jeszcze na hrabiowskich gości z Berlina (hrabinę de Camas z przyjaciółką) i wyruszyliśmy w stronę Oporowskiego zamku.

Hrabia i hrabina Męcińscy, fot. Tomasz Pękala
Przy bramach, otwierających się na ścieżkę prowadzącą do domu hr. Męcińskich powitała nas służba z latarniami i wprowadziła przed pałacyk. Tam zostaliśmy oficjalnie przywitani. Hrabina de Camas z przyjaciółką poszły na górę ulokować się w pokoju, a ja dostałam strój i miejsce w Domku Myśliwskim w izbie czeladnej. Tej nocy spałam na futrze z upolowanej bestii, niedaleko cierpiącego żołnierza, mając obok resztę dziewczyn i żadnego pojęcia o tym, że podobno w tym domu straszy.


Obudziłam się wczesnym rankiem i szybko zaczęłam ubierać. Jeszcze nigdy nie byłam służącą, ale przeczucie podpowiadało mi, że lepiej już wstać, skoro trzeba się ubrać, uczesać i jeszcze przygotować śniadanie dla państwa, a niektórzy z gości już spacerowali po ścieżce wzdłuż okrągłego gazonu przed zamkiem, który widziałam z okna naszej czeladnej izby. Na szczęście zdążyłam ze wszystkim. Noszenie czepka nie jest może szczególnie twarzowe, ale przynajmniej nie trzeba się kłopotać o loki i fryzurę.

Służba w akcji!
Przygotowanie śniadania złożonego z kilku dań dla państwa było nie lada wyzwaniem. Doświadczona w kucharzeniu Beata rozdzielała zadania, Patrycja opiekowała się hrabiną de Camas z przyjaciółką, ozdrowiały żołnierz Nornik pełnił wartę, a my krzątałyśmy się po kuchni, dziękując losowi za to, że hr. Męcińscy zdecydowali się spóźnić na śniadanie. Przygotowałam deser i część omletu, gdy do kuchni weszła szlachcianka (która rano spacerowała przed zamkiem), prosząc o przekazanie listu hrabinie de Camas. List został przekazany i chwilę później dostałam zadanie przyprowadzenia owej szlachcianki przed hrabiowskie oblicze.

fot. Tomasz Pękala
Była to dla mnie szansa zobaczenia wojskowego obozu za dnia. Nocą namioty, ognisko i mnóstwo różnych rzeczy zawsze tworzy coś w rodzaju labiryntu, w którym trudno się odnaleźć, ale w dzień okazuje się, że tak na prawdę przestrzeń jest o wiele większa i bardzo łatwo jest się w niej poruszać. Obóz był wyjątkowo ładny. Zamknięty wiklinowymi umocnieniami z jednej, a namiotami z pozostałych trzech stron otwierał przed wchodzącym uporządkowaną przestrzeń wojskową. Pośrodku stał stół z pożywnym śniadaniem, przyniesionym tu w koszach z Domku przez dziewczyny, w kotle na ogniu warzyła się owsianka, a w drugim leżały resztki czegoś, co dzień wcześniej stanowiło obiad. Żołnierze czyścili broń, grali w karty i jedli, pruscy dobosz i muzyk maszerowali po parku, grając, a ich dowódca zastanawiał się nad karą dla niesfornego żołnierza, który noc wcześniej nieco narozrabiał ;)


Znalazłam szlachciankę i, zaprowadziwszy ją do pałacu, przedstawiłam państwu. Mam nadzieję, że sprawiłam się przy tym dobrze, bo już chwilę później trzeba było wynieść do ogrodu kawowy stolik, filiżanki z kawą i ciastka. I uwinąć się z tym szybko, by spacerujący państwo nas nie uprzedzili. Po śniadaniu służba miała czas wolny, zabrałam się więc za kończenie prostego rysunku podczas rozmów z nowymi znajomymi. Miałam też w planach ozdabianie kapelusza, nie zdążyłam tego jednak zrobić, gdyż miła pogawędkę przerwały wystrzały! Wyjrzałyśmy z namiotu, a na zewnątrz toczyła się potyczka między żołnierzami! Być może poszło o obecnego w obozie szpiega, którym okazała się szlachcianka wprowadzona przeze mnie do pałacu i który o mało nie dokonał zamachu na hrabinę de Camas podczas porannej kawy... Grunt, że wkrótce pojawił się hrabia Męciński i skutecznie zarządził pokój na jego ziemi, a mnie przydzielił do opieki nad rannymi. 

Panna służąca na wychodnym ;)

Nigdy nie zajmowałam się żołnierzami, nie miałam więc nawet pojęcia, co zrobić z delikwentem dwa razy wyższym i większym, niż ja, a w dodatku będącym prawie całkiem otoczonym przez szabrujących go kolegów z obozu (no ładnie!). Widząc to, hrabia po prostu zalecił mi iść do pałacu po wódkę, a żołnierzom - przenieść rannego do namiotu. Gdy wróciłam, był już w szyku i odbywał musztrę, co jednak nie przeszkodziło mu przyjąć gorzałki, zapitki i drobnych, za które sprzedałam chwilę wcześniej jego perukę (ha ha).

Potłukę je, czy nie? ;)
Tego uroczego popołudnia czekała nas jeszcze rozrywka polegająca na obserwacji chłosty, którą w nagrodę za wieczorną niesubordynację (tak to jest, jak hrabia otworzy swą piwniczkę dla wojska) miał otrzymać jeden z pruskich żołnierzy. Oberwało się również doboszowi za nierówny rytm podczas egzekucji, następnie wojsko wróciło do swoich zadań, a służba została wezwana do kuchni. Trzeba było przygotować chyba z kilkanaście dań na uroczystą kolację dla państwa i dla wojska, było więc pełno roboty. Zgłosiłam się do gotowania wojskowego na ogniu, a widząc, że w kuchni prawie nie ma miejsca, ani powietrza i już trzy osoby zaangażowane są do krojenia cebuli, opuściłam za zgodą ochmistrzyni kuchnię i udałam się do obozu, czekając, aż wezwą mnie znów.


Wśród wojska panowało zupełnie rozprzężenie, przyłączyłam się więc chętnie do ich zajęć, jakie stanowiły głównie głupie żarty, muzyka i śpiewanie, gry hazardowe oraz robienie świec. To ostatnie pochłonęło mnie całkiem na kilka godzin, a świeca, którą wyprodukowaliśmy, choć wyglądała obrzydliwie, płonęła całkiem przyzwoicie. W międzyczasie zrobiło się chłodno, porwałam więc leżący obok trikorn jednego z żołnierzy, zaś inny podzielił się ze mną swoją kurtką, w której było mi bardzo ciepło i dobrze. Widząc to, dowódca, ku mojej uciesze zarządził dwie kolejne egzekucje jako nagrodę za pożyczanie części munduru cywilowi. Egzekucje jednak nie odbyły się, za to odbyła się uczta!

fot. Tomasz Pękala
Niedługo po zmierzchu drewniany stół został całkowicie zastawiony różnymi specjałami, wśród których królowały raki, klopsiki, sos grzybowy, kasza ze skwarkami i mnóstwo innych smakołyków oraz oczywiście trunki z pańskiej piwniczki. W trakcie uczty pruski muzyk został odwołany do hrabiowskiego stołu celem uprzyjemnienia kolacji muzyką, zaś reszta żołnierzy otrzymała rozkaz wymarszu w stronę kuchni, by podziękować dziewczętom za cały dzień gotowania. Wciąż miałam na sobie mundur i nie gotowałam kolacji, ruszyłam więc w szyku razem z wojskiem (hej, musztra wcale nie jest skomplikowana!) zupełnie niezauważona. Dopiero jasne światło kuchni i dość słabe (na tle innych) okrzyki zdradziły moją tożsamość. Zaraz też przedstawiłam się szybko jako "szeregowiec Martin", a pruscy żołnierze natychmiast zgłosili chęć adopcji xD
Szeregowiec Martin w spódnicy :D (więcej zdjęć na instagramie)
Oświetlony wszystkimi świecami z zamku i latarniami obóz wyglądał niesamowicie - bajkowo i przytulnie, dlatego siedziałam i rozmawiałam z żołnierzami przy ogniu jeszcze długo po tym, jak wypaliły się świece. Miałam również szanse ograbić pański stół z pozostawionych tam francuskich serów i nad ogniem zrobić sobie z nimi grzanki (generalnie - fajnie jest być służącą, bo cały czas się je xD ). Około północy zarządzono tańce przed zamkiem, przy których bawiłam się wyśmienicie i chyba jako ostatnia (poza hrabiostwem) położyłam się spać. Dziwnym było uczucie, gdy weszłam do całkiem ciemnego Domku Myśliwskiego, oświetlając sobie drogę jedyną pozostałą świecą i krocząc pomiędzy służbą i żołnierzami, którzy korzystając z mojej nieobecności położyli się tam, gdzie ostatnio spałam ja. Wkrótce jednak zgasiłam świecę, umościłam sobie posłanie między nimi i położyłam się dokładnie obok, na twardej podłodze. 

Pańska kolacja, fot. Tomasz Pękala
Przespałam kilka godzin i już trzeba było wstawać i zbierać się do robienia pańskiego śniadania, a jeszcze wcześniej - sprzątania kuchni, która po wczorajszej kolacji wyglądała jakby przewinęły się przez nią wszystkie saskie i pruskie oddziały. Uwinęłyśmy się ze wszystkim bardzo szybko, a następnie udałyśmy się za hrabiostwem do zamku. Hr. Męciński postanowił oprowadzić nas po swoich włościach, w których tak dzielnie usługiwałyśmy mu i jego gościom przez całe dwa dni, a następnie czekała nas podróż do nieodległego Kutna. Miałyśmy być świtą, towarzyszącą państwu podczas festynu z okazji otwarcia Pałacu Saskiego, co dla mnie skończyło się właściwie jak zawsze - bieganiem po rynku i żartami z żołnierzami, podkradaniem ciastek i tańcami oraz zgubieniem czepka. Do Oporowa wróciliśmy w deszczu i tam przyszło nam się rozstać. Spakowaliśmy prowiant na drogę i po wielu pożegnaniach z gościnnymi hrabią i hrabiną wyruszyliśmy w drogę powrotną, mając pewność, że do połowy XVIII wieku zawitamy jeszcze nie raz.

fot. Tomasz Pękala


ENGLISH:
The post tells a story of two days spent in 1755 year as a servant. I was having fun with 18th century cooking, dancing and soldiers, of course. The plot concerned a conflict between saxon and prussia troobs that took place on count Męciński`s land. There were also some spiritual trends as hunting for the beast and ghosts in the castle. Working as a servant was not only an absorbing task but also fun of being outside the formality and taking 18th century life easy. Of all the time spent in Oporów I liked most evenings and nights spent by the fire with warm drinks and delicious food. Hidden inside a woolen uniform one of the soldiers gave me I felt cosy and comfortable and by joking with them I could feel like a part of their society and take part in the event to the full.


Złote Popołudnie

$
0
0
Mimo chłodu i szarego, zwieszającego się dość ponuro nad posiadłością nieba, popołudnie zapowiadało się... złote, gdy przekraczałyśmy bramę wjazdową do pałacu w Śmiłowicach.


Tym razem obiecałam sobie całe popołudnie spędzić w wieczorowej wersji sukni, którą miałam na sobie w zeszłym roku zaledwie przez kilka godzin. Trochę obawiałam się suchot (albo chociaż grypy), które mogłyby być następstwem przebywania na zewnątrz w połowie września z takim dekoltem, ale jakaś magiczna moc sprawiła, że wcale nie było mi zimno.

fot. Kris Renoir

Pałac, właściwie to dwa pałace okazały się przepiękne. Klasycystyczne w kształcie, jasne, otoczone romantycznymi różami, z małym stawem, przerzuconym nad nim mostkiem i parkiem ozdobionym licznymi rabatami. Miejsce idealne, by spędzić w nim przyjemnie czas, poświęcając się licznym zaplanowanym rozrywkom.


Jedną z nich był pokaz, w którym brałam udział, dlatego nie czesałam od razu włosów i nie ubrałam sukni, tylko pierwszą godzinę spędziłam w bieliźnie, chętnie pomagając innym dziewczynom z historycznym makijażem.

fot. Paulina Kowalczyk

Godziny mijały bardzo szybko, spędzane na leniwych spacerach po parku, kosztowaniu herbatki i innych przysmaków, oddychaniu tytoniowym dymem poprzez ustnik sziszy, a przede wszystkim - wielu rozmowach z dawno nie widzianymi znajomymi, a także z tymi, którzy chyba pierwszy raz odważyli się przyjechać do XIX wieku i poznali mnie w tłumie pięknych pań w pięknych sukniach (serdecznie Was wszystkich pozdrawiam!).

fot. Kris Renoir
 Wśród nich najpiękniejszą kreację (według mnie) miała Ela. W seej żałobnej, czarnej krynolinie wyglądała, jakby ktoś ożywił obraz, a w jej wieczornej wersji mogłaby konkurować chyba tylko ze znaną pieknością lat 1860. - Aleksandrą Duńską. Mimo, iż minąl juz tydzień, nadal jestem zachwycona jej niesamowitą suknią!

Na pierwszym planie dzienna wersja sukni Eli /fot. Ilja Van de Pavert

Bardzo spodobały mi się jeszcze sukienki Patrycji z lat 1840. Materiał, z którego stworzyła wieczorową, odzwierciedlał fioletową, niejednoznaczną szarość wieczornego nieba, które mieniło się nad nami końcem dnia. Wraz z zapadnięciem zmierzchu rozpoczął się bal. Wesołe dźwięki płynące z pałacu wywabiły nas w końcu z Kapliczki Orientalnej, każąc zostawić mroczny dym innym, a samemu zająć się zabawą i wesołymi pląsami.


Tańce są jedną z moich ulubionych dziewiętnastowiecznych aktywności, której dawno nie poddawałam się już w większej sukni. Dlatego tym chętniej wirowałam w błękitnej krynolinie, o mało nie przypłaciwszy tego spóźnieniem się na powrotną dorożkę. Bardzo szybko rozsznurowałam suknię, zmieniając się w dwudziestopierwszowiecznego kopciuszka, który marzy, by założyć ją kolejny raz...


ENGLISH:
The Golden Afternoon is an event in Poland organised by Nomina Rosae. This year it was set in Śmiłowice Palace near Cracov and filled with many entertaininments as Oriental Chapel, Gypsy Tent, Maharajah`s suite and Idian dance show, picnicing on the green and a ball. The afternoon spent with old friends (and newly made ones) was full with an impressions that soon will change into unforgettable memories.


Wszystkie radości i smutki Amelii Osborne / Cz. 1. Panna Amelia

$
0
0
Suknia dzienna z lat 1810. / 1810s day gown



"Ponieważ z Amelią będziemy mieć do czynienia długo i często, wypada wspomnieć w zaraniu znajomości, że jest to przemiła i urocza osóbka. (...) Amelia nie będzie heroiną romansu, nie ma więc potrzeby opisywać jej wdzięków. Obawiam się nawet, że jej nosek jest zbyt krótki, a policzki o wiele za czerstwe i pucołowate - zwłaszcza dla heroiny romansu. Atoli jej przyjemna twarz promieniuje zdrową cerą, świeże usta ujmującym uśmiechem, a piękne oczy radością i niezłośliwym humorem, jeżeli oczywiście nie przepełniają ich łzy."


"Amelia należała do panienek szczególnego pokroju, nie tylko bowiem zasługiwała w pełni na wyrazy uznania zamieszczone w liście przełożonej, lecz zdobiły ją ponadto liczne, pełne uroku cechy."

"Dzięki takiemu zbiegowi okoliczności panienki jednocześnie wchodziły w świat. Dla Amelii był to świat nowy, olśniewający, spowity we wszystkie wdzięki świeżości"

"Życie zacnej młodej dziewczyny, związanej jeszcze z rodzinnym gniazdem, nie obfituje w przejmujące dreszczem wydarzenia, do jakich rości sobie zazwyczaj prawo heroina romansu." 


"Amelia niewiele dbała o porażki pod Brienne i Montmirail i zainteresowała się wojną dopiero po abdykacji cesarza. Wówczas w głębi serca odmówiła dziękczynne modlitwy i rzuciła się w ramiona George`a Osborne`a, dziwiąc wszystkich świadków tej sceny niespodziewanym przypływem uczuć. Pokój został przywrócony, Europę czekał zasłużony odpoczynek, przyszedł na koniec upadek Korsykanina i pułk George`a Osborne`a nie wyruszy już w pole. Tak oto rozumowała (...). Dla niej porucznik Osborne uosabiał losy Europy."


"W dzień przewidziany na wyprawę do ogrodów Vauxhall porucznik Osborne przybył pod wieczór na Russell Square. (...) Panna Amelia ubrana w białą muslinową toaletę i gotowa na podbój Vauxhall wbiegła lekko do salonu rozśpiewana jak skowronek i kwitnąca niczym róża. Na powitanie jej wstał z fotela bardzo wysoki (...) dżentelmen."


"Panna Amelia uśmiechnęła się tylko, zapłoniła i spojrzała na interesująco bladą twarz porucznika i na piękne, lśniące, faliste, troskliwie pielęgnowane faworyty, o których sam młody człowiek miał bardzo wysokie mniemanie. W skrytości małego serduszka pomyślała, że w armii jego królewskiej mości ani w całym szerokim świecie nie ma tak urodziwej twarzy i tak wspaniałego bohatera."


"Amelia żyła przez wiele dni wspomnieniami tego radosnego wieczoru. Wspominała słowa George`a, spojrzenia, piosenkę, którą śpiewał, wyraz twarzy, z jakim pochylał się nad nią lub z oddali patrzył w jej stronę."

"Jakież były przygody pana Osborne`a i uroczej Amelii? To tajemnica."


Tekst: William Thackeray, Targowisko próżnosci (fragmenty), 1847 r.
Muzyka: Jan A. P. Kaczmarek
Strój: sukienka dzienna ze szmizetką i rękawami mameluckimi z lat 1810. (Buduar Porcelany); kapelusz z lat 1810. (Alicja Byrska)
Koafiura, makijaż: Buduar Porcelany
Lokalizacja: Łazienki Królewskie, Warszawa


Wszystkie radości i smutki Amelii Osborne / Cz. 2. Pani Amelia

$
0
0

Suknia balowa z lat 1810. / 1810s ballgown






„Wszyscy oficerowie (…) gromadzili się wokół urodziwej [Amelii] i umizgali się do niej z iście żołnierską galanterią. Amelia odnosiła triumf po triumfie, dzięki czemu humor jej dopisywał i oczy połyskiwały żywo.”

„Amelia zdawała sobie sprawę, że [George] wodzi za nią rozkochanym wzrokiem, i była mu szczerze wdzięczna za dowód takiej łaskawości.

- Będę życzliwa i miła dla wszystkich jego przyjaciół – postanawiała w duchu – Będę ich kochać jak jego. Będę zawsze uśmiechnięta i pogodna.”





"-Poprosimy o trochę muzyki, panno Sed... Amelio - odezwał się wreszcie Osborne, który poczuł nagłe i niekłamane pragnienie, aby porwać wspomnianą młodą damę w ramiona i w obecności całego towarzystwa obsypać ją pocałunkami. Amelia spojrzała nań wymownie. Po chwili przeszli w stronę fortepianu stojącego w drugim salonie, co zazwyczaj bywa udziałem fortepianów. Pokój ów był słabo oświetlony, a zatem Amelia gestem bardzo naturalnym wsunęła dłoń w rękę towarzysza"





„Panna Amelia wyczerpała zapewne szczupły zasób pieśni lub też sądziła, ze w drugim salonie przebywała wystarczająco długo, gdyż uważała za stosowne poprosić przyjaciółkę, aby ona coś z kolei zaśpiewała” 
„Osborne napomknął mimochodem, iż chętnie pozostałby w ciemnym salonie, lecz panna Sedley roześmiała się, mówiąc, że nie dotrzyma mu kompanii”

„George odszedł z bukietem, kiedy jednak wręczał go właścicielce, między kwiatami czaiła się kartka zwinięta na kształt węża. (…) [Amelia] wyciągnęła dłoń i przyjęła bukiet.”

  
„George rozstał się z nią na początku balu, ale odnalazł wnet drogę powrotną, gdy Rebecca znalazła się u boku najlepszej przyjaciółki.(…)

- Przypomniał pan sobie, że obiecałam panu kontredansa, i dlatego pan tu przyszedł, prawda?”

 „Amelię przygnębiała błyskotliwość, temperament i salonowa paplanina wytwornej rywalki.”





„Nie wiedziała dokładnie, ile razy George tańczył z Rebeccą; dwa, czy trzy.”
„Nie dręczyła go zazdrością, lecz po prostu stawała się coraz bardziej nieszczęśliwa i cierpiała w skrytości”




„Amelia wysiadając z ekwipażu podała drobną rączkę kapitanowi i żartobliwie skarciła go za to, że przez cały wieczór nie raczył zwrócić na nią uwagi.”

„Wchodząc na schody, posępnie spoglądała na przyjaciółkę, a na piętrze pocałowała ją i bez słowa udała się na spoczynek.”




Tekst: William Thackeray, Targowisko próżnosci (fragmenty), 1847 r.
Muzyka: Ludwig van Beethoven,
Sonata fortepianowa nr 8 c-moll op. 13, II Adagio cantabile, 1799 r.
Strój: sukienka dzienna ze stanikiem wieczorowym z lat 1810. (Buduar Porcelany); diadem i broszka z lat 1810. (Magda)
Koafiura, makijaż: Buduar Porcelany
Lokalizacja: Łazienki Królewskie, Warszawa

Wszystkie radości i smutki Amelii Osborne / Cz. 3. Wdowa Amelia

$
0
0
Suknia dzienna ze zdobieniami van Dyck z lat 1810. / 1810s day gown with van Dycke points




„Jakież to bolesne, że brzemienny w następstwa ostatni zryw cesarza nie mógł nie wywrzeć tragicznego wpływu na egzystencję biednej, niegroźnej, osiemnastoletniej dziewczyny, pochłoniętej jedynie miłosnym gruchaniem albo haftem muślinowych kołnierzyków (..)! Czy zawierucha wojenna musi zmieść i ciebie, niepozorny, uroczy kwiatku rozsiewający wonie w bezpiecznej kryjówce Holborn? Tak! Napoleon rzucił na stół ostatnią stawkę i przy okazji zniweczył szczęście biednej małej Amy.”



„Przez cały ów dzień, od rana do zachodu słońca, armaty grzmiały nieprzerwanie. (…) Wszyscy nasi znajomi spełnili swoje zadania i walczyli na słynnym polu bitwy jak prawdziwym mężczyznom przystało. Przez cały dzień, gdy kobiety modliły się w stolicy, czworoboki brytyjskiej piechoty odpierały zaciekłe szarże jazdy francuskiej. Armaty, których huk słychać było w Brukseli, ryły głębokie bruzdy, żołnierze padali, a ich waleczni koledzy zwierali szeregi.”

„Nie słyszano już ognia w Brukseli. Trwał wielomilowy pościg. Mroki nocy spowiły miasto i pola walki, Amelia zaś modliła się o ocalenie George`a, który leżał zwrócony twarzą ku ziemi, martwy, z sercem przeszytym kulą.”



„Wiadomości o wielkich bojach pod Quatre Bras i Waterloo dotarły do Anglii w jednym czasie. „London Gazette” pierwsza podała do publicznej wiadomości wyniki owych bitew i całą Anglią wstrząsnął dreszcz triumfu i przerażenia. Następnie przyszła kolej na szczegóły: po komunikacie o zwycięstwach poczęły nadchodzić listy poległych i rannych. Któż opisze lęk, z jakim otwierano i przebiegano wzrokiem te rejestry?”
 
„Szeregi nazwisk drukowano stopniowo i na ciąg dalszy trzeba było czekać do jutra, niby na dalszy odcinek powieści. Wyobraźmy sobie uczucia czytelników, gdy gazety wychodziły spod prasy dzień po dniu i zostawiały w trwożliwym zawieszeniu całą Anglię jak długa i szeroka.”



„Nie będziemy się rozwodzić nad szczegółami, gdyż każdemu wiadomo, iż na zdobycie powodzenia trzeba pracować długo i uciążliwie, ruina zaś przychodzi szybko i łatwo.”

„Dwanaście miesięcy przetoczyło się nad życiem biednej Amelii. Pierwszą połowę tego okresu spędziła w żałobie tak głębokiej i bolesnej, że autor – co obserwował i spisywał niektóre wzruszenia jej wrażliwego serca – musiał zamilknąć, widząc, jak ono krwawi.” 


„Niebawem Dobbin zyskał upragnioną sposobność i dostrzegł twarz Amelii. Ale jakaż to była twarz! Blada, wykrzywiona, napiętnowana przerażeniem i rozpaczą! Twarz, której widok sprawił kapitanowi ból nieznośny, a wspomnienie dręczyło go później niby wyrzuty sumienia po dokonanej zbrodni. (…) Na widok Amelii wojak o miękkim sercu poczuł się nagle bezgranicznie winny.
Na Boga! – pomyślał – Jak ja śmiem podpatrywać taką rozpacz!”



„Ostrożnie stąpajmy wokół łoża boleści nieszczęsnej istoty. Cicho zamykajmy drzwi mrocznej komnaty i cierpiącą pozostawmy własnym myślom, jak czynili zazwyczaj zacni ludzie, co pielęgnowali ją przez długie tygodnie słabości i nie odstępowali, pokąd sam Bóg nie zesłał jej pociechy.”

 „Nawet przed sobą bała wahała się przyznać, iż pokochała gorszego od siebie mężczyznę albo też serce oddała lekkomyślnie” 



Tekst: William Thackeray, Targowisko próżnosci (fragmenty), 1847 r.
Muzyka: Ludwig van Beethoven,
Sonata fortepianowa nr 8 c-moll op. 13,
I. Grave. Allegro di molto e con brio, 1799 r.
Strój: sukienka dzienna ze zdobieniami van Dyck z lat 1810. ; szmizetka z rękawami z lat 1810. (Buduar Porcelany)
Koafiura, makijaż: Buduar Porcelany
 

Napoleon i sztuka / wystawa na Zamku Królewskim w Warszawie

$
0
0
Większości z nas Napoleon kojarzy się głównie z wojnami, które trwały w Europie ponad 15 lat. Kto jednak przyjrzy się tym czasom i otoczeniu cesarza nieco dłuższą chwilę, zaraz dostrzeże całkiem nowy styl, który władał ludzkim poczuciem piękna przez pierwsze 15 lat XIX stulecia.


O fenomenie stylu I cesarstwa w jego najlepszym wydaniu opowiada wystawa "Napoleon i sztuka" na Zamku Królewskim (12 września - 13 grudnia 2015). W kilku salach zgromadzono mnóstwo przedmiotów codziennego użytku, obrazów i tkanin związanych z Napoleonem i ludźmi z jego otoczenia. Sprowadzono je do Warszawy specjalnie z muzeów w wielu zakątkach Francji.
Przechodząc z sali do sali miałam przyjemność podziwiać z bliska przepiękne, ręcznie haftowane materie oraz przyjrzeć się na żywo wielu obrazom znanym mi z internetu (i pokazywanym również na blogu ;) ). W prawdziwy zachwyt wprawiły mnie jednak przedmioty użytku codziennego związane z Napoleonem i arystokracją jego czasów. 

fot. M. Brodzka-Bestry

Przybory toaletowe (srebrny dzban i miednica, szkandela - podgrzewacz do pościeli), i kuchenne (egipski serwis do kawy, srebrna cukiernica z 12 łyżeczkami) piętrzyły się w gablotach, a ja przyglądałam się im dokładnie, by móc w przyszłości skompletować podobne wizualnie zestawy dla siebie (oglądanie szpeju - oto po co rekonstruktor chodzi na wystawy ;) ).

 
Moje serce całkowicie skradły jednak dwie rzeczy - neseser księżnej Otranto, który, będąc niewielkich rozmiarów kasetką, zawierał wszystkie chyba przedmioty (nie tylko toaletowe, lecz także kuchenne i krawieckie) potrzebne w podróży; oraz przepiękna suknia cesarzowej Józefiny. Oglądanie jej na żywo, możliwość przyjrzenia się dokładnie zdobieniom i sposobowi skrojenia oraz układania się tego cuda była bardzo inspirującym doświadczeniem. No cóż, zdradzę Wam, że postanowiłam sobie kiedyś zrekonstruować dokładnie tę suknię. Na pewno nie za rok, ani za dwa, ale gdy będę już czuła się pewniej krawiecko (tworzenie sukienek w moim wydaniu to nadal loteria :D ), zdobędę materiał doskonały i czas na ręczne szycie.

Fragment tego cudeńka. Całość oraz maleńkie, wąskie pantofelki możecie zobaczyć na wystawie

Wystawa bardzo mi się podobała, myślę, że jest to niepowtarzalna okazja, by bez jeżdżenia po całej Francji zobaczyć na żywo to, czym otaczał się w wolnych chwilach bóg wojny i jego establishment oraz wchłonąć trochę dobrego, napoleońskiego stylu (tak, po tej wystawie zaczęłam pruć najnowszą sukienkę i szyć ją od nowa xD ). To kto jeszcze się na nią wybiera? :)


Manicure jak z XIX-wiecznych obrazów / instrukcja krok po kroku

$
0
0
"Historyczny" w cudzysłów, bo jak można przypuszczać, nie jest on wykonywany w 100% historyczną metodą, ale jest tym metodom najbliższy.


Już jakiś czas temu pisałam o tym odkryciu na blogu, tylko wtedy nie zamieściłam posta z instrukcją krok po kroku, lecz sam opis manicure`u japońskiego. Z czasem jednak, jak przyglądałam się wykonywaniu tego mani, pomyślałam, że to nie może być wcale takie trudne, że kupię zestaw i spróbuję. I tak też zrobiłam. Efekt okazał się na tyle zadowalający, że postanowiłam się z Wami podzielić szybką instrukcją krok po kroku. Może któraś z Was skorzysta z niej przed nadchodzącymi, zimowymi balami?


Jak wykonać manicure?
  1. Przygotowałam potrzebne akcesoria. W miseczce znajduje się oliwa z sokiem z cytryny i sodą. Obok przyrządy do tradycyjnego manicure oraz dwie pasty, dwie polerki i ściereczka (korzystałam z zestawu P. Shine)
  2. Pomoczyłam łapki w ciepłej oliwie i w ramach przygotowania zrobiłam zwykły manicure. Nie opisuję go tu szczegółowo, bo ta część zależy od indywidualnych potrzeb każdej z nas.
  3. Teraz część właściwa! Za pomocą papierowej polerki zmatowiłam trochę (ale nie za bardzo, żeby jej nie osłabić) płytkę paznokci, żeby mogła lepiej wchłonąć odżywczą pastę.
  4. Zieloną polerką z zestawu nałożyłam na pazurki zieloną pastę i dokładnie wtarłam.
  5. Aby pasta się nie wypłukała, należy zabezpieczyć ją różowym pudrem, który nadaje paznokciom ten ładny, różany odcień i blask. Nałożyłam go tak samo, jak wcześniej pastę - za pomocą przeznaczonej do tego różowej polerki i wcierałam dokładniej w płytkę osypując pudrem wszystko dookoła (ale serio, lepiej rozłożyć sobie na stole ręcznik - u mnie jest niewidoczny na zdjęciach, ale cały czas był)
  6. Teraz wystarczy już tylko zetrzeć ściereczką pozostałości pudru. To wszystko!


Efekt jak z dziewiętnastowiecznego obrazu murowany! Po zabiegu pazurki lśnią niczym drogocenne kamienie szkiełka w moim empirowym diademie i blask utrzymuje się od kilku (jeśli wykonujemy prace domowe --> to ja chlip, chlip) do kilkunastu dni (jeśli nie robimy nic ;) ). Po tym czasie trzeba nałożyć pastę i puder jeszcze raz.
Taki manicure ma wiele zalet, o których pisałam poprzednio, i to nie tylko estetycznych - paznokcie są różowe i ich blask bije jakby od środka, nie widać na nich żadnej lśniącej warstewki, jak w przypadku bezbarwnego lub mlecznego lakieru. Składniki odżywczej pasty mają też dobry wpływ na zdrowie paznokci - keratyna, witaminy A i E, pyłek pszczeli oraz krzemionka bardzo je wzmacniają, wypełniają mikroubytki i zapobiegają rozdwajaniu oraz łamliwości (moja zmora), w przeciwieństwie do tradycyjnego nabłyszczania zwykłą polerką, która osłabia płytkę, sprawiając, że jest cieńsza. 

Czy ten manicure ma jakieś wady? Tak - czas! Mnie cała zabawa zajęła jeden pełny odcinek Wojny i Pokoju :D więc zdecydowanie za długo, jak na dwudziestopierwszowieczne tempo życia, ale od czasu do czasu (szczególnie przed jakimś większym reko lub po intensywnym szyciu) można się tak pobawić.

To która z Was spróbuje? :)

________________________________________________________
ENGLISH:The post is step by step tutorial of historical accurate manicure. It is japan manicure and it is based on the same method, historical manicures were. During the treatment we rub in the mattified nails nourishing paste and then do the same with pink powder that gives nails beautiful glossy finish and delicate, pink glow, which was eligible in 18th and 19th century.


Pan Sterne w podróży / o dziewiętnastowiecznych neseserach

$
0
0
W dzisiejszym poście podejrzymy trochę przygotowania do podróży pewnego dżentelmena i jego ukochanej. Tym razem nie zainteresują nas jednak ani kufry z ubraniami, ani sam strój podróżnych, ani ich przenośna biblioteczka, ani nawet mała klatka z kanarkiem pani. Tym razem przyjrzymy się dwóm małym pudełkom zawierającym chyba wszystko, co może się przydać poza domem.


Nesesery były średniej wielkości pudełkami, zazwyczaj drewnianymi, przeznaczonymi do przechowywania różnych drobiazgów potrzebnych w podróży. Te droższe bywały inkrustowane, wyposażone w kilka szufladek o różnym przeznaczeniu i wielkości oraz wyłożone cennymi materiałami. Tańsze nie posiadały szufladek i zdobione były w mniej kosztowny sposób. Każdy przedmiot miał w takiej szkatułce swoje określone miejsce - wnętrze wielu neseserów było ukształtowane tak, że każdy z elementów posiadał swoją niszę, do której pasował i po złożeniu całego zestawu w pudełku nic nie miało prawa się przesuwać (co było szczególnie istotne w przypadku przechowywania płynów w butelkach i różnych sypkich produktów w pudełkach). Inne zaś posiadały tylko przegródki, które można było wypełnić różnymi mieszczącymi się tam przedmiotami.




Co znajdowało się w neseserze?
  1. Zestawy kosmetyczne:
  • butelki z płynami do mycia i odświeżania twarzy,
  • butelka z płynem utrwalającym loki,
  • puszka z pomadą,
  • pojemnik na sole trzeźwiące,
  • puszeczka opium (które było bardzo popularnym lekiem na wszystko ;) ),
  • pudełeczko z różem i pudrem,
  • pudełeczka z proszkiem do czyszczenia zębów,
  • szczoteczka do zębów,
  • szczotka,
  • ręczne lusterko,
  • zestaw do manicure,
  • zestaw do golenia z brzytwą,
  • mydło marsylskie 
 2.  Zestaw do szycia.

3.  Zestaw do przyrządzania herbaty.

Od góry: osiemnastowieczny neseser makijażowy, neseser napoleońskiego oficera, zestaw toaletowy z 1844 r., zestaw toaletowy z 1875 r.

Ilość i różnorodność zestawów w pudełku zależała od tego, jak bardzo rozbudowana była sama szkatułka. Te tańsze poprzestawały na zestawie kosmetycznym, a droższe posiadały też szufladki lub mniejsze pudełka z zestawem do szycia, przyrządzania herbaty, jedzenia itp. 

Z takim pudełkiem podróżowanie w XIX wieku było z pewnością łatwiejsze - można było mieć wszystko, co potrzebne na co dzień przy sobie i nie martwić się, że coś się zgubi, wysypie lub wyleje. A oprócz tego, ówczesne nesesery były po prostu piękne, prawda? :)


________________________________________
ENGLISH: The post is about 19th century travelling toilet cases (necessaire) and it`s content. More expensive ones were beautifully decorated and had tiny drawers for more than one set (toilette, tea, manicure, sewing etc. sets). The cheaper ones were only toilette cases. They contained many bottles with cosmetic fluids, boxes with pomatum, powder, rouge, tooth powder or opium, there were also: brush, toothbrush, mirror and of course soap. Cases like this made travelling not only more comfortable but also stylish in historical way.

Viewing all 105 articles
Browse latest View live