Quantcast
Channel: Buduar Porcelany
Viewing all 105 articles
Browse latest View live

Empirowy dzień w Branicach

$
0
0
fot. P. Kowalczyk
Nareszcie zaczyna się sezon! Wraz z wiosną i pierwszymi promieniami słońca można znów podróżować w czasie! 
W sobotę część towarzystwa polsko-czeskiego zjechała się na zaproszenie Mme Chantberry do Branic. Bardzo cieszyłam się na tę okoliczność i zabawę zaczęłam już w domu, wychodząc od razu w historycznych ubraniach, z koszem pełnym szpeju (szal, zestaw do rysowania, szkicownik, filiżanka), nowymi ciastkami z przepisu z 1800 roku (będzie o nich wkrótce post) i historycznymi kanapkami, na które przepis pokazywałam ostatnio na instagramie.
We dworku czekali na nas państwo Chantberry z dziećmi, a niedługo po nas pojawiła się reszta gości. Czas spędzaliśmy bardzo miło w empirowym saloniku na rozmowach i przeglądaniu książek z biblioteczki naszych gospodarzy. Wbrew przypuszczeniom, pogoda okazała się łaskawa i pelisa cały dzień przeleżała na krześle, a po niedługim czasie pozbyłam się także szmizetki.
Gdy słońce wreszcie się pojawiło, wyszliśmy na spacer połączony ze zwiedzaniem siedemnastowiecznego lamusa. W mojej wełnianej, szarej sukni, z tiarą, którą uwiłam z rosnącego przy dworku bukszpanu w zimnych wnętrzach zameczku czułam się naprawdę gotycko! A jako etatowa panna Morland musiałam go potem naszkicować. Wypoczynek na trawie przerwała wizyta gości z Teatru Tańca Dawnego Invenzione. Wszyscy zgodnie zadecydowaliśmy, aby przenieść tańce na zewnątrz i tak, muzyką i radosnymi podskokami zakończyliśmy naszą, pierwszą w tym roku wizytę w wieku XIX.



fot. P. Kowalczyk


fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk

fot. P. Kowalczyk

fot. P. Kowalczyk

ENGLISH:Last Saturday I Fashion Players meeting in Branice Mansion took place. Because of the bad weather we were expecting, I wore my grey woolen gown with chemisette and black pelisse. We were sitting in the cosy empire dining room, eating historical treats, watching books with patterns and talking about fashion (of course!). But soon the sun came out and the May appeared so we decided to take a walk to the 17th century quincha and visit it inside as well. In the dark gown, with a tiara made from boxwood branches I felt very gothic! So I stayed outside and was drawing the building. In the evening dance masters came and we took some lessons outside. It was such fun! And relax, in historcal way - the best way to start the season :)

fot. P. Kowalczyk


Witaj maj! Trzeci maj! / Stanisławowski piknik w Łazienkach

$
0
0

Ten, kto czyta Buduar od dawna, wie, że jednym z moich ukochanych miejsc są Łazienki Królewskie w Warszawie. A już w ogóle byłabym najszczęśliwsza, gdybym mogła być tam jeszcze w czasach stanisławowskich. I tak się akurat złożyło, że w tym roku Arsenał zorganizował piknik na cześć konstytucji 3 maja. Nie mogłam przepuścić takiej okazji, tym bardziej, że miałam już uszytą nawet sukienkę. Wzięłam więc kosz z historycznymi przysmakami, wsiadłam w pociąg i pojechałam na kilka godzin do stanisławowskiej Warszawy. Choć osiemnasty wiek był tego dnia raczej deszczowy, nie przeszkodziło to rozegraniu kilku partyjek kart, zatańczeniu poloneza i spacerom po parku. Jedyne, czego mogłam żałować, to że wszystko trwało tak krótko. Mam zdecydowany niedosyt błękitu sukienki i bieli klasycyzmu.

źródło zdjęcia
źródło zdjęcia


ENGLISH:The May 3rd Constitution Day this year was spent the way I always imagined to be the perfect one. Walking through Warsaw`s Royal Baths Palace in my new blue chintz 1780s robe a l`Anglaise, playing cards and dancing before the Palace on the Isle brought back 18th century origins of the national holiday :)


Niedzielne śniadanie w 1846 roku / omlet według historycznego przepisu

$
0
0

Wracam z historycznym gotowaniem! A wszystko dlatego, że odkryłam nowe, dziewiętnastowieczne książki kucharskie, w których nie wszystko jest mięsne i tłuste xD I jakoś od razu zabrałam się za gotowanie, także wkrótce będzie jeszcze więcej postów kuchennych.
Dzisiaj ugotujemy coś, co pozornie wydaje się bardzo dziwne - słodki, szpinakowy omlet z cynamonem. Fuj? Też tak myślałam, a potem spróbowałam i zakochałam się! <3 Jego zielony kolor jest przy okazji bardzo interesujący ;) Oczywiście najlepiej korzystać ze świeżych listków szpinaku. Bardzo je lubię, nawet na surowo - za delikatny, maślany smak. Jak dotąd nigdy nie przypuszczałam, że można jeść je również na słodko, dlatego dość sceptycznie, ale z ciekawością podeszłam do tego przepisu:
  

J. Szytler, Skrzętna gospodyni czyli Tom drugi kucharki oszczędnej zawierający niemało przepisów nigdy jeszcze drukiem nieogłaszanych. Wilno 1846.
 Składniki (na 12 porcji):
  • opakowanie liści szpinaku,
  • łyżka masła,
  • łyżka cukru,
  • 12 jaj,
  • cynamon.
Przygotowanie:
Gotując, postępowałam zgodnie z przepisem. Tyle tylko, że przecieranie przez sito zastąpiłam blenderem, zrumienienie w piecu - przypieczeniem na patelni, a zamiast sosu śmietankowego (ok, nie chciało mi się szukać przepisu na niego) dodałam odrobinę serka ricotta.

Omlet jest naprawdę dobry! Słodki i delikatny, a cynamon o dziwo fajnie komponuje się ze szpinakiem. Myślę, że to całkiem dobra propozycja na letnie, późne śniadanie w wolny dzień :)


 ENGLISH:This green, sweet omlette recipe comes from a 1846 polish cookbook"Skrzętna gospodyni czyli Tom drugi kucharki oszczędnej".
I followed an orginal recipe, as it goes:
Ingredients:
* a pot full of spinach,
* butter, 1 table spoon,
* sugar, 1 table spoon,
* 12 eggs,
* cinnamon.

Instructions:
Put leaves in boiling, salted water. Drain off and blend. Put butter, sugar, spinach and yolks in the pot, mix together and warm them up a little. Whip whites to make the foam. Mix the foam with the rest of the ingredients. Fry the omlette.

The cookbook advises to add cinnamon and cream sauce on the top of the omlette and put it in the stove but I decided to sprinkle some cinnamon on the omlette during frying and instead of cream sauce (too lazy to search for it in the book ;) ) I added some ricotta cheese. 
It came out very delicate and tasty and could be perfect for a late breakfast in the garden on a summer day.

Kruche ciastka migdałowe z 1808 roku

$
0
0

Dziś mam dla Was przepis na migdałowe, kruche ciastka, które zrobiłam na tegoroczny, trzeciomajowy piknik w Łazienkach i empirowy dzień w Branicach :) Posłużyłam się przepisem z książki, z której już korzystałam na blogu - Tomu II Kucharza doskonałego W. Wielądki, ale tym razem była to "nowa edycya" z 1808 roku. Nie sprawdzałam, czy w poprzednich pojawiał się ten przepis, więc nie wiem, na ile będzie odpowiedni na XVIII wiek, ale na epokę napoleońską sprawdzi się jak należy :) 


Miary są historyczne, więc należało je przeliczyć
(1 funt nowopolski = 0,46 kg, 1 łut = 1/32 funta = 14 g)
I tak:
  • 1/4 funta (115 g) masła,
  • 1/16 funta (29 g) słodkich migdałów,
  • 2 łuty (29 g) gorzkich migdałów,
  • 1/4 funta (115 g) cukru,
  • 2 jaja,
  • 8 łyżek mąki.
Interesujące jest to, że to kolejny przepis, w którym mąka i cukier są w dokładnie tej samej ilości. Często się z tym spotykam, gdy gotuję ze starych książek. Inną ciekawostką jest to, że ilość jednych migdałów podano w funtach, a drugich - w łutach. Nie mam pomysłu, dlaczego tak, skoro ich ilość jest właściwie taka sama (może pochodziły z innych źródeł i tak się je kupowało?).

* Co do migdałów, zamiast gorzkich użyłam modnych ostatnio pestek moreli, bo są jak migdały, tylko intensywniejsze w smaku. Nie wolno z nimi przesadzić, dlatego najpierw odmierzyłam dużo słodkich migdałów i dosypałam do nich nie więcej, niż 10 g pestek.

* Wykonanie czyta się trudno, ale w rzeczywistości jest łatwe: migdały siekamy, w garnku ucieramy masło na puszysty krem, dodając do niego jajka, cukier i mąkę. Na koniec dosypujemy migdały i mieszamy ciasto. Ponieważ nie mam historycznych foremek, wyłożyłam masę na płaską blachę i po upieczeniu (ok. 20-30 min w 180*C) od razu pokroiłam. Dopóki ciasto jest ciepłe, można wykrawać z niego różne kształty (np. serduszka foremką itp.), ale gdy ostygnie, staje się kruche i niemożliwe do ładnego pokrojenia.

O, a tu macie zdjęcie, jak je jem. Smacznego! :D


ENGLISH:The recipe for crunchy, almond cakes I baked came from polish cookbook "Kucharz doskonały" (The perfect cook), edition 1808. The main difficulty were old measurements, I had to recount, the other - bitter almonds. Except them I used apricot seeds, that tastes similar. Here is the recipe!

Ingredients:
* butter, 115 g,
* almonds, 49 g,
* apricot seeds, 10 g,
* sugar, 115 g,
* 2 eggs,
* flour, 8 table spoons.

Instructions:
Chop the almonds and apricot seeds. Beat the butter to make it soft and then, still beating, gradually add eggs, sugar and flour. Put almonds and mix the dough. Bake 20-30 minutes in 180*C. When it is still hot, cut it in the tiny shapes you like. That`s all! :)

Majowa impresja / IV Piknik Krynoliny w Pszczynie

$
0
0
fot. A. Grynpeter
Wyobraźcie sobie upalne, duszne popołudnie w połowie XIX wieku. Opadający, lepki kurz, turkot dorożek na trotuarach, miejski gwar i tętniące życiem wąskie uliczki. I koniecznie eleganccy panowie sączący lemoniadę ;) na balkonie pod chroniącą od słońca, pasiastą markizą. Jak oni wytrzymywali w tych warstwach strojów, zapięci pod szyję? A panie wbite w gorset, z zasznurowanymi ciasno (nawet!) trzewikami? To proste - kto mógł, wyjeżdżał w takie dni na wieś. Z dala od huku fabrycznych maszyn, głośnych rozmów i pokrzykiwania robotników, nawoływania przekupek, dzwonienia dzwonków konnych tramwajów życie toczyło się inaczej. 
Wśród chłopskich chat, przy leniwie płynącej rzeczce pod lasem można naprawdę wypocząć i miło spędzić czas. Miękkie, leśne trawy falują jak morska woda, podmywająca brzeg; świeże, zielone liściaste drzewa szumią, rzucając na trawnik różnobarwne cienie. To tu rozkładamy się z piknikowym koszem i na kocu w kratkę spędzamy majowe popołudnie: rozmawiamy, żartujemy i śmiejemy się, częstujemy się przysmakami z piknikowych koszy, rysujemy entomologiczne okazy i martwą naturę. Leżąc, obserwujemy parę spacerującą pod koronkową parasolką i państwo grających z dziećmi w krokieta. Niedługo później ich pociechy rzucą się w radosną pogoń w stronę altany, ginąc w wysokich trawach. Będą się przyglądać rzecznym wodorostom i chwytać wodne bańki. Koło wiekowego młynu obraca się leniwie za nimi cały czas tak samo, roztrząsając w parnym powietrzu tęczowe krople...

fot. P. Kowalczyk
fot. A. Grynpeter
fot. A. Grynpeter
fot. A. Grynpeter
fot. A. Grynpeter
fot. A. Grynpeter    
fot. K. Żebrowska
fot. A. Grynpeter
   

fot. A. Grynpeter

fot. P. Kowalczyk
ENGLISH:Last saturday the 4th Annual Krynolina Reenactment Society Picnic took place. It was set in Pszczyna, in the cottage open-air museum. We were walking between peasants` huts, taking a rest on blankets, drawing beetles, eating treats, talking, joking and chilling out. The children were playing historical games as crocquet and running around. It was a really nice afternoon spent in the victorian, bustle era.

Heilsberg 1807 / 2016

$
0
0

Prawdę powiedziawszy, miałam być w tym czasie zupełnie gdzie indziej - miałam spacerować sobie Warszawą na 200 rocznicy powstania UW, ale w ostatniej chwili zmieniłam zdanie. Kroiłam sobie materiał na nowy strój i myślałam o tym, jak straszny to dylemat i dlaczego nie można być w dwóch miejscach jednocześnie, i że gdyby to zależało tylko ode mnie; gdybym miała słuchać serca, pojechałabym na Lidzbark. To pojechałam! 

Zdjęcie z albumu 2. Westpreussische Invalidenkompanie
Tym razem byłam już lepiej przygotowana do przebywania w napoleońskim obozie, niż rok temu. Uszyłam sobie nową, obozową sukienkę - bardzo prostą w kroju i bez zdobień, w które mogłyby się wplątywać kamienie ;) Jest zapinana z przodu, abym mogła zakładać ją sama, uszyta prawie cała ręcznie z wytrzymałego lnu tkanego w paseczki, kolorem zbliżonego do barwy spodni w napoleońskich mundurach. Prosta, słomkowa budka dobrze ukrywała papiloty (loki wolałam zachować na wieczorny bal w zamku), a woalka z koronki prababci mogłaby chronić od słońca, gdyby mocno świeciło. Całą biżuterię stanowił srebrny sekretnik na długim łańcuszku, podpięty przy pasku kokardą. Oto ja w wydaniu obozowym! W dzień bitwy pogoda była bardzo zmienna: a to mocne słońce, a to porywisty wiatr, a to deszcz padający wprost z ciężkich, zwieszających się nad obozem chmur. Nadal nie mam spencera, więc zabrałam z domu zielony szal, pasujący do kokardy, ale niepotrzebnie. Okazało się, że goszczący mnie 7 Pułk Piechoty zabrał dodatkową kurtkę mundurową, którą mogłam nosić, gdy było mi zimno. Czy to nie miłe?

fot. R. Dubaj

Z resztą, tego dnia spotkało mnie jeszcze więcej miłych rzeczy, jak to bardzo często dzieje się z XIX wieku. Na samym początku, gdy przebierałam się w namiocie (podróż z drugiego końca Polski trwała długo, musiałam nocować w Warszawie i do obozu dotarłam dopiero po śniadaniu) okazało się, że mój neseser, który robiłam kilka długich, zimowych dni* sprawdził się doskonale w swojej roli! Dzięki niemu mogłam najpierw sama zasznurować się w gorsecie, co bez odpowiednio dużego lustra jest właściwie niemożliwe, a nastepnie, już po bitwie właściwie ekspresowo zmienić strój z dziennego na wieczorowy i uczesać siebie oraz Mery. 

Zdjęcie z albumu 2. Westpreussische Invalidenkompanie

Zdjęcie z albumu 2. Westpreussische Invalidenkompanie

Potem okazało się, że w obozie jest mnóstwo znajomych, których co rusz spotykałam na swojej drodze. Poznałam też kilka nowych osób, w tym słynny pułk 33, którego żołnierze maszerowali od kilku dni i spali w lasach, zanim dotarli do obozu. Jedyne, czego trochę żałuję, to że nie z każdym udało mi się porozmawiać w tym krótkim czasie przed bitwą.
Gdy podczas obiadu stałam przy karczmie i jadłam moją porcję gulaszu, podszedł do mnie oficer, którego poznałam zimą na ułańskim balu i po krótkiej pogawędce przedstawił Napoleonowi. Całą ulewną burzę, która rozpętała się kilka minut później spędziłam w namiocie sztabowym, popijając słodkie wino i oglądając zgromadzony tam szpej ;)

fot. R. Dubaj



Gdy zaświeciło słońce, nadszedł czas wymarszu na bitwę. Dowódca pozwolił mi iść jak markietanka,  przy 7 pułku, więc widziałam wszystko z bliska. Po drodze deptaliśmy pachnące zioła, poziomki, zielony szczaw i fioletowe łubiny. Obszar pola był dość mały, ale za to bogato ukształtowany i wyposażony w szaniec (oraz super ziemianki zamieszkałe przez poznanych w Rumszyszkach Litwinów), który wojska francuskie atakowały. Bitwa była pełna akcji, ja sama brałam udział w cuceniu naszego rannego w potyczce żołnierza i próbie szabrowania jakiegoś rannego Prusaka, który jednak nie dał się pozbawić butów ;) Po pewnym czasie nasze oddziały zaczęły szturmować szaniec, co rusz pod niego podchodząc, by znów na kilka chwil się wycofać. Nie chciałam zawadzać w wojennym zamęcie, toteż korzystając z tego, że niedługo wcześniej stojący nieopodal Napoleon ze sztabem pomachał do mnie ze swojego stanowiska, wycofałam sie w te stronę i resztę bitwy spędziłam wśród zieleni, spoglądając sobie na szaniec przez historyczną lunetę.

fot. R. Dubaj

fot. R. Dubaj

fot. R. Dubaj

fot. R. Dubaj

Do obozu, a później całą drogę do lidzbarskiego zamku asystował mi jeden z żołnierzy 33. zabawiając rozmową. Na samym zamku wystawiono jadło i napitek. Gdy zarządzono tańce, było już późno, dlatego zatańczyłam tylko dwa, z pewnym młodym redcoatem. W drodze powrotnej przez miasto, lesiste ścieżki i cmentarz towarzyszył Mery i mnie dowódca 7ki. Resztę dnia spędziłam przy ognisku, śmiejąc się z żołnierzami, a pierwsze godziny następnego - w namiocie, przykryta żołnierskimi płaszczami, próbując zasnąć.
Tak minął mi 12 czerwca 1807 roku, w Lidzbarku.

fot. A. Pius
fot. A. Pius

ENGLISH:The Heilsberg 1807 battle took place last wekend in Lidzbark Warmiński. I was wearing my new, linen daygown. A simple one, mainly handsewn, opening in front so I could put it on by myself and feel comfortable in the camp. I made also a straw bonnet and soldiers gave me the uniform because it was rather cold outside.
I met many friends there and made the new ones. I was taking part in a battle as a vivandiere and spent a nice morning in a headquarters` tent. In the evening there were dances in the castle and after dances we went back to the camp to spend a night together by the fireplace.

fot. R. Dubaj

______________________________________________________
*post o neseserze pojawi się wkrótce, na razie nie miałam czasu zrobić mu zdjęć, musicie uzbroić się w jeszcze odrobinę cierpliwości. Niecierpliwych zapraszam do Pieskowej Skały 18 czerwca - zobaczycie go w akcji ;)

W saloniku Xsiężnej Wirtemberskiej

$
0
0
fot. P. Kowalczyk

Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień, gdy zza miękkich, liściastych wzgórz i wystających wapiennych skał wyłonił się zamek. Zamek, w którym miałam spędzić w znamienitym towarzystwie dwa dni, oddając się grom i zabawom salonowym oraz biorąc udział w typowych dziewiętnastowiecznych rozrywkach, jak robótkowanie i spacery po otaczającym posiadłość lesie.
Na wyjazd uszyłam nową sukienkę ze spencerem. Czarną - trochę z powodu rocznicy (to już, dokładnie rok!) Waterloo, a trochę z zamiłowania do dziewiętnastowiecznego gotycyzmu. Poezja Byrona, pierwsze powieści grozy (Frankenstein!), malarstwo C. D. Friedricha, nastrój mrocznej niesamowitości - to na początku XIX wieku bynajmniej nie jest mi obce.

fot. P. Kowalczyk

Zamek z brukowaną posadzką, renesansowymi ogrodami i krużgankami oraz duża, dość ciemna sala z wykuszowymi oknami, wszystko wzbudziło mój mały entuzjazm i natychmiastową chęć wypróbowania każdej możliwej rozrywki, każdego oryginalnego mebelka, które pozostawiono do naszej dyspozycji. Jako adeptka sztuki upiększania, wzięłam mój neseser wyposażony w ręcznie robione, historyczne kosmetyki, jednak nie był mi on potrzebny, bo na miejscu okazało się, że przygotowano specjalnie dla mnie prawdziwą, dziewiętnastowieczną toaletkę! Od razu zabrałam się do czesania i malowania :) 

fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk

fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk

Na porannej toalecie obecnym na zamku paniom i panom upłynęły pierwsze godziny. Potem można było wygodnie usiąść na miękkiej kanapie i oddać się rozmowom i robótkom. Udało mi się ozdobić spencer i wieczorowy stanik, który (jeszcze bez skromnego sutaszu) nosiłam w Lidzbarku na balu. Akurat, gdy zgłodniałyśmy, nadszedł czas obiadu. Wśród przysmaków ze spiżarni naszej Lady Polej królował delikatny kurczak w towarzystwie mnóstwa innych, gotowanych ze znanego również i mnie Kucharza doskonałego dań. Wszystkim smakowały słodkie pierożki z śmietankowym nadzieniem, cynamonowe, pieczone gruszki, grzanki z mięsem, zimny, francuski gulasz i mnóstwo innych dań. Po obiedzie część z gości rozpierzchła się po krużgankach i zakamarkach zamku, inni zaś pozostali w salonie. Trzeba było zmienić toaletę na wieczorową. Dzień zakończył się spacerem po zamkowych, wypełnionych zapachem bukszpanu ogrodach. Bardzo miło wspominam też powolny spacer lasem w stronę naszego kwaterunku. Złota godzina przypominała o zbliżającym się zmierzchu i kolejnym czekającym nas dniu na zamku.

fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk
fot. Z. Woszczyna
fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk

W niedzielę, niczym prawdziwa guwernantka (a raczej "czarna ciocia", jak mnie nazywały ;) ) prowadziłam dziewczynki przez las w stronę znajomego wzgórza. Reszta towarzystwa została trochę w tyle, gdy jedna z dziewcząt, ubranych w całkiem nowe i czyste stroje wyznała: "wiesz, dzisiaj znów będzie pan od atramentu". I rzeczywiście: pan od atramentu - hiszpański guwerner był już na zamku. Przy stole leżały przybory do kaligrafii, kałamarze z różnymi rodzajami inkaustu i obrus ze sprytnie ukrytymi plamami z dnia wczorajszego. Jak można się spodziewać, szybko ucieszyłam się z mojej czarnej sukni, której nie groziła atramentowa powódź, czego nie można powiedzieć o nowych strojach dziewczynek. Te podzieliły los sukienek z dnia poprzedniego, choć trzeba też oddać sprawiedliwość zielonej trawie i błotu, które miały swój niemały udział w zniszczeniach sobotnich, gdy najmłodsze towarzystwo zdecydowało się zjeżdżać do fosy jak na sankach - tyle, że bez sanek...

fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk

Po próbach opanowania ładnego pisma, co wcale nie jest takie proste, postanowiłyśmy z Karoliną przejść się po malowniczej okolicy. Zgodnie uznałyśmy, że można poczuć się prawie jak na obrazie Friedricha i mimo szpiczastych pantofelków i sztywnych gorsetów dzielnie przemierzałyśmy kolejne kamieniste pagórki i cieniste ścieżki w lesie. Wróciłyśmy akurat na obiad, wystawiony znów przy długim stole, na którym piętrzyły się półmiski z przysmakami. Popołudnie spędzone na robótce i grach nawet nie wiem, kiedy minęło i kolejny słoneczny dzień na zamku miał się ku końcowi. Trzeba było wracać do domu...

fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk
fot. P. Kowalczyk

ENGLISH:The salon of Maria Wirtemberska was an empire event set in Pieskowa Skała Castle. I was wearing my gothic themed, black gown with a spencer and velvet evening bodice. The whole event was full of things to do. My task was to make a living history show about daily morning routine of a regency lady, including making her makeup and hair. I really enjoyed working on an original, 19th century vanity, using cosmetics I made following original recipes. The rest of the two days on the castle was spent on sewing and decorating my gown accessories, learning calligraphy, visiting the castle and it`s gardens, walking through the forest and white, lime rocks... I must also mention the food cooked after 18th century recipes by one of our friends. It was all delicious!

Dziewiętnastowieczny chłodnik

$
0
0

Jakie jedzenie jest dobre na upały? Zimne! A w XIX wieku? Okazuje się, że też :) 
Podczas upałów ówcześni nie tylko nosili lżejsze ubrania i chronili się przed skwarem na wsi lub w starych posiadłościach o grubych murach. Często jedli też lżejsze potrawy, korzystając z sezonowo dostępnych roślin. Czerwiec jest miesiącem, w którym wszystko rośnie, jest zielone i świeże, w dodatku jest ciepło, jest to więc najlepszy czas na chłodnik!


Przepis, z którego korzystałam pochodzi z książki "Skrzętna gospodyni czyli Tom drugi kucharki oszczędnej" autorstwa Jana Szytlera wydanej w 1846 roku. Właściwie wszystko jest w nim oczywiste, wystarczy wziąć się za gotowanie! Jedyną trudność mogą stanowić ilości i proporcje, ale tu podeszłam do tego po prostu tak, jak podchodzę do gotowania każdej zupy i brałam tyle składników, ile sama uznałam za stosowne.  

Czego użyłam:
  • mały kubek kwaśnej śmietany 18% 
  • garść posiekanego, świeżego kopru,
  • łyżeczka różowej soli,
  • pęk świeżych liści szczawiu,
  • mały kieliszek octu jabłkowego,
  • łyżeczka estragonu,
  • botwinka z dwóch buraków,
  • dwa (na porcję) plasterki chudej szynki
Jak gotowałam: Najpierw utarłam posiekany koper z solą. Potem ugotowałam (w oddzielnych garnkach) szczaw, botwinkę i ocet z estragonem (nie polecam wąchać, wypala gorzej niż zmywacz do paznokci D: ). Ugotowany szczaw zmiksowałam, dolewając octu. Dodałam koper z solą, dolałam śmietany. Już na talerzu dodałam pokrojone łodygę botwinki i szynkę.

Jak smakuje: W sumie dobre to, choć dla mnie o wiele za kwaśne. Ale ja tak już mam, że wolę słodkie (na własną zgubę!) i pikantne/słone rzeczy, a za kwaśnym smakiem raczej nie przepadam. Myślę, że jeśli jeszcze kiedyś spróbuję tego chłodniku, wymienię śmietanę na mniej kaloryczny i lżejszy jogurt. Tym z Was, którzy lubią chłodniki lub kwaśne rzeczy albo po prostu chcą spróbować XIX wieku polecam tę prostą zupkę :)


ENGLISH:The dish I cooked is a polish cold soup made of boiled leaf vegetables and cream called chłodnik (the cooler ;) ). I followed original recipe from 1846, from a J. Szytler`s book "Skrzętna gospodyni czyli Tom drugi kucharki oszczędnej".
 Ingredients:
* sour cream, one cup
* handful of chopped fresh dill
* salt, one tea spoon
* handful of fresh sorrel
* vinegar, a tiny glass
* tarragon, one tea spoon
* beet leaves of two beetroots
* two slices of lean ham

Instructions:
Pound the dill with salt. Boil in separate pots: sorrel, beet leaves and vinegar with tarragon. Strain the leaves. Blend sorrel adding gradually vinegar. Add cream and dill. Cut stalk of beet leaves into tiny slices and put in the soup. Add cut ham and it`s ready :)

How it tastes: It`s tasty but much too sour for me (as I like more sweet or spicy dishes) but apart from that it is a nice dish which can be served as a dinner on a hot day - exactly as they did it back then, in 1846 :)


Deltuva 1812

$
0
0
fot. vilkmerge.lt
O tym, że bardzo, bardzo chcę jechać na Deltuvę wiedziałam już po zimowych Rumszyszkach. Napoleońskie reko roku 1812 w dziewiętnastowiecznej scenerii Litwy, w dodatku latem, kiedy można rozbić obóz na zewnątrz i siedzieć do późna w noc przy ogniu - to brzmi po prostu idealnie!
 
♡♡♡

Może i podróż była bardzo długa, ale jak tylko dotarliśmy na miejsce i zobaczyłam ten piękny obóz, wprost nie mogłam się doczekać momentu, w którym będę już całkiem dziewiętnastowieczna i pospieszałam żołnierzy 9 pułku, starając się nie szkodzić, a nawet pomagać w rozkładaniu namiotów. Niedługo później nasz fragment obozu był już gotowy. Miejsce okazało się idealne - obok namiotu 7 pułku, zamkniętej na razie piwniczki i ogromnej, cienistej lipy, pod którą prawie od razu ułożyli się zmęczeni podróżą żołdacy. Ja natomiast wreszcie miałam szansę być w obozie od samego początku, a co za tym idzie zarządzić prawdziwie babski porządek w naszym namiocie. Żadnego walającego się wszędzie szpeju i elementów umundurowania, pustych butelek po trunkach, resztek jedzenia i robaków z siana (choć przyznam, że sianko ładne wybrali żołnierze :3 ) - nic z tych rzeczy! W namiocie panował porządek piękny jak z jakiejś ryciny, a ja mogłam zająć się czesaniem...
W akcji znów sprawdził się mój neseser, choć w ogromnym upale i tylu warstwach ubrań wszystko szło naprawdę mozolnie - tak wolno, że nawet śpiący pod lipą żołnierz po chwili przyglądania się przyznał, że oni to jednak mają łatwiej z mundurami ;) 

fragment naszego obozu
fot. Ukmerges Tvic
fot. Gimtoji Zeme
fot. Gimtoji Zeme
Ponieważ przyjechaliśmy dość wcześnie, zdążyliśmy nawet na śniadanie, które stanowiła przepyszna jajecznica z mięsem i warzywami. Było tak gorąco, że aby ugasić pragnienie, piłam wino rozcieńczone z wodą, przez przypadek stosując metodę sprzed 200 lat :D
Nadszedł w końcu czas powitania francuskiego oddziału i przemarszu wojsk. Ja zostałam w obozie, mając czas na rozejrzenie się po okolicy. Oprócz stodoły z odkrytą niedawno piwniczką, w której po bitwie rozlewano trunki, kościoła nieopodal i kilku dorodnych lip na terenie obozu znajdował się również staw, a za nim - kopiec. W tym miejscu miała się odbyć bitwa, do której po obiedzie (Litwini są bardzo gościnni i sowicie częstowali jadłem :3 ) zaczęliśmy się szykować. Trzeba było przygotować broń i ładunki (na mojej misce są jeszcze nawet niewielkie ślady prochu ;) ), a potem przemaszerować na pole bitwy. Tym razem dowódca zalecił, bym trzymała się z boku i tak też zrobiłam. Siedziałam w cieniu drzew i obserwowałam bitwę, tym razem bardzo obfitą w wystrzały (było chyba z sześć armat!) i wybuchy (dwie szopy poszły z dymem), a po bitwie dałam moim żołnierzom wodę, żałując, że nie mam na nią takiego dużego dzbana (kolejna rzecz na liście reko sprawunków ;) ). Jeden z żołnierzy pozwolił mi również trochę postrzelać do jeziora, zanim wróciliśmy do obozu.

Witanie francuskich wojsk / fot. vilkmerge.lt
fot. Gimtoji Zeme
fot. Gimtoji Zeme
fot. Gimtoji Zeme
fot. Gimtoji Zeme
Otworzono wspomnianą piwniczkę i zaczęło się świętowanie - rozpalono ogniska, część żołnierzy grała i śpiewała, a część udała się za pole bitwy i za kopiec do bani (łaźni). Ja razem z nimi. Jako dwie odważne dzierlatki postanowiłyśmy wraz z Mery, że spróbujemy, choć na dobrą sprawę Mery też była tam żołnierzem. Wyobraźcie sobie małe pomieszczenie z rozgrzanymi kamieniami, na które co rusz ktoś wylewa parującą, trochę szałwiową wodę - i że leżycie w tym ukropie i dymie, a cały pułk kosmatych jak diabły żołnierzy smaga was brzozowymi gałązkami. Brzmi jak obietnica raju, co? ;) Zaraz jednak trzeba było wylać na głowę kubeł zimnej wody, a nawet kilka - i to dosłownie. A ponieważ była to całkiem dobra zabawa - od razu wrócić do łaźni. I jeszcze raz. I jeszcze.
Jak to stwierdził jeden z żołnierzy "jeszcze nigdy tak czysty na reko nie byłem", a ja przyznałam mu rację, jednocześnie ciesząc się, że mogę wreszcie wypróbować całkiem nową koszulę i mój dziewiętnastowieczny szlafroczek. Długie włosy, całkiem rozkręcone suszyły się na wolnym powietrzu, przy dymie ogniska. 

W piwniczce i pod lipą

Widzicie, jaki porządek w namiocie? :3

Nasz obóz w dzień i w nocy, widziany z kopca
 
Mimo bardzo późnej pory wieczór był długi, a noc zdawała się nie nadchodzić - Deltuva jest bardziej na północ, niż mój Śląsk i jeszcze o 23 nie było całkiem ciemno. Resztę wieczoru i nocy spędziłam przy ognisku z moimi żołnierzami i z Mery, bardzo dobrze się bawiąc. Było późno, czy raczej - wcześnie, jak wczołgałam się do namiotu i poszłam spać (na świeżo wypranym sienniku - czekał na to rok, więc uwaga jest warta wynotowania xD ). Rano obudził nas nadchodzący deszcz, trzeba więc było bardzo szybko zwinąć namioty, a potem zostało już tylko się pożegnać i ruszyć w drogę. Jaka szkoda, że Litwa jest tak daleko!

fot. Ukmerges Tvic

ENGLISH:Last week I attended Deltuvos Musis event in Lithuania. I got there with my friends from 9th Infantry Regiment and spent really amazing time! I enjoyed much the camp life as everything there (even plain houses, church and a barn) was looking 19th century. The battle was full of artillery (six canons, as far as I remember) and explosions and there was also "banya" - eastern, 19th century baths, we enjoyed much. I must also mention great hospitality of the lithuanian soldiers. It was all amazing, I want to be there once again!

W fotograficznym atelier

$
0
0

Schodziłam po stopniach w puszystej sukni, uważając na jej biel. Saletran srebra, jak mnie ostrzeżono zostawia niezmywalne plamy, których przecież nie chcę na sobie mieć. Drobinki kurzu drżały w rozświetlonym powietrzu, dzień był słoneczny i upalny. Za oknem wybujałą zielenią pysznił się ogród. Był lipiec roku 1866, bardzo podobny do wielu poprzednich lipców i wielu tych, które miały nastąpić. Tego dnia, w fotograficznym atelier mój obraz miał być zdjęty i utrwalony na kolodionowej płytce.

Fotografa jeszcze nie było, przygotowywał pierwszą płytę, na której już za chwilę miał się pojawić zapis obrazu, wizerunek mnie, wpatrzonej w obiektyw. Szklane oko aparatu, na razie przysłonięte i przyciemnione spało. Jego wnętrze wydawało się czarne i puste; niemożliwe, że w takiej próżni dzieje się zdjęcie, powstają się obrazy. Naprzeciwko - rozwinięte, malowane płótno, fotel, na którym od razu usiadłam i stelaż, podtrzymujący wątłą postać podczas pozowania. Nade mną dwie muślinowe zasłonki, regulujące dopływ światła. Poprawiam plisy na sukience, opieram się o brzeg fotelu, czekam.

Fotograf otwiera wnętrze aparatu, montuje płytę ukrytą w drewnianej kasecie - światło nie ma do niej dostępu, można otworzyć ją tylko od środka, odsłonić ją w ciemnym wnętrzu aparatu i pozwolić, by zapisała się na niej jedna chwila - prześwietlone przez obiektyw pięć sekund z lipca 1866. Wszystko jest już gotowe: ostrość ustawiona, wilgotna, szklana płyta w środku. Nie wolno się ruszać, stoję więc sztywna i zastygła, patrzę w rozstawiony aparat - przyczajony jak pająk na długich, cienkich nogach, z jednym, dużym, lśniącym okiem, jeszcze zakrytym. Gdy fotograf je odkrywa, płynie w nie prosto wiązka ciepłego, letniego światła. Wstrzymuję oddech. Nieruchoma patrzę w szklane oko, liczę sekundy. Letni wiatr porusza szarozielone trawy i blade łubiny kwitnące w ogrodzie za oknem. Złote fotony muskają moje ciało. Poruszone przez płytki oddech, wpadają w ciemną, zamkniętą skrzynkę i zostają tam. W jej środku, teraz, dzieje się zdjęcie.

- I już - fotograf zamyka obiektyw - nie ruszała się panienka, nie trzeba było nawet stelaża - wyjmuje płytę z aparatu, znów szczelnie zamkniętą i idzie do ciemni. Ja za nim. Ściskam sprężystą krynolinę, podnoszę puszyste halki. W środku jest ciemno i parno. Absyntowy, powietrzny zapach eteru unosi się wokół. Wdycham go. Fotograf otwiera drewnianą szkatułkę, a w środku - szklana płytka, wymiary 31x25, pokryta szarawą mazią. W niej jestem. W niej zapisana śpię. Patrzę, jak fotograf zdejmuje z półki fiolkę z przyciemnianego szkła i leje na nią płyn. Ostrożnie, by wywołać mnie z kolodionu, wywabić z ciemności do światła. Powoli wyjawiają się kształty, bardzo nieufne, jeden po drugim wychodzą z szarawej masy. Oto negatyw, mogę zobaczyć, jak wygląda. Wydaje się niewyraźny, gdy płyta powoli zanurza się w toni i kolejne fale cyjanku potasu zabierają jej obraz. Rozpływam się, znikam. Przypływy i odpływy, jak morze, regulowane światłem księżyca, na chwilę znów wywabiają mnie z ciemności. Wynurzam się i łapię oddech. Z każdym z nich linie zdają się wyraźniejsze, mocniejsze. Fotony fruną do światła-matki jak ćmy do żarówki.

Woń eteru rozwiewa się i oto jest - zdjęcie. Gdy się go teraz dotknie, wszystko zniknie. Można je zmyć lub zostawić, można je rozmazać palcem. Wszystko w rękach fotografa. Przyglądam się obrazowi, przyglądam się sobie w nim. Tak, to na pewno ja: wpatrzona w aparat badawczo i nieufnie twarz, nieco zmrużone, kose oczy. Ja -  zastygła w kolodionowej masie, spoglądam w obiektyw, a złote światło pada z lewej. Druga strona ginie w cieniu, na zdjęciu pożera ją ciemność.

Fotograf polewa zdjęcie werniksem. Szelak pachnie jak sosnowe perfumy, pachnie jak bezkresny las. Zapach zalewa mnie i zawraca w głowie; przepływa przez obraz i ścieka gęstą smużką do fiolki. Zdjęcie oparte o ścianę schnie. Jedno z sześciu tego popołudnia. Jedna z sześciu zdjętych kolejno warstw światła, jedna z sześciu chwil chwyconych tego lipca w kolodionową siatkę jak pachnące lasem, przyszpilone ćmy. Potrzebują czasu, czas utrwala czas, światło wywabia światło. Chwycone w szkło sekundy czekają na swoją wieczność.

                                                                           ***
Reszta zdjęć wykonanych techniką mokrego kolodionu przez Marcina Szwaczko (Retro Atelier)







Empirowy high life / Napoleonske hry 2016

$
0
0
fot. Dina Khusainova
Tym razem do XIX wieku podróżowałam sama. Po wielu godzinach w pociągach i ostatnim etapie podróży pieszo, znalazłam się wreszcie w Austerlitz z początku XIX wieku. Kwaterunek miałam w jednej z małych, uroczych kamieniczek przy głównej ulicy, prowadzącej do zamku. Jak tylko znalazłam się w moim pokoju na poddaszu i wyjrzałam przez okno (jakie to dziwne, gdy prawie nie poznaje się latem tego zimowego, grudniowego Austerlitz!), od razu poczułam się jak dwieście lat temu. Zaraz zajęłam się przygotowywaniem zestawów na następny dzień i nakręcaniem włosów na papiloty (co pokazywałam na instagramie). Sobota szykowała się bardzo intensywna: spacer po wnętrzach zamku, towarzyszenie Marii Luizie podczas jej ślubu, piknik i bal. A w międzyczasie wizyta w żołnierskim obozie celem odszukania moich znajomych z grudnia. Jeden z nich miał w nocy wartę i już pisał do mnie, żebym go odwiedziła. Nic z tego! Poszłam spać, a następnego dnia wybrałam się do zamku.

fot. Dina Khusainova

fot. Michal Gallo
Gdybym miała poświęcić wnętrzom Sławkowskiego Zamku należną im część tekstu, nie wystarczyłoby miejsca w tym poście, napiszę więc tylko, że są piękne - meble, sztukateria, malowidła na ścianach i portrety. Rekonstrukcja cywilna tam byłaby marzeniem, ale na razie cieszę się z tego, co już i tak tam jest - balu w cudownej jak sen sali balowej. To jednak miało być wieczorem, a teraz nadszedł najwyższy czas odprowadzić pannę młodą do ślubu. Oczywiście przyszła cesarzowa jechała powozem zaprzężonym w czwórkę koni, a ja, wraz ze świtą czekałam w namiocie sztabowym. To niezwykłe, ale w zeszłym roku śniło mi się, że jestem w sztabie - i sen spełnił się! Oto byłam pośród dam dworu, oficjalnie prezentowana cesarzowej, witając się z nią, no i siedziałam w namiocie sztabowym jako jedna z tych dam :)

fot. Michal Gallo
Dla przeciwwagi, w czasie przeznaczonym na piknik od razu poleciałam do obozu, by odszukać moich znajomych. Niestety, na próżno! Nigdzie nie widziałam zielonych, woltyżerskich epoletów... Trafiłam natomiast do artylerii i poczęstowana od razu mocną, aromatyczną wódką ("typowi żołnierze" :D ) trafiłam na piknik. Tam państwo Chantberry z przyjaciółmi rozłożyli koc i spędziłam z nimi miłe chwile na rozmowach i poczęstunku. Trzeba koniecznie dodać, że Hanka - czeska rekonstruktorka z okazji niedawnych urodzin pana Chantberry upiekła w prezencie wspaniały, orzechowy tort z profilem solenizanta wykrojonym z marcepanu :)

fot. Akce Acaballado
fot. Akce Acaballado
fot. Dina Khusainova

Po pikniku udało mi się wreszcie odnaleźć mojego woltyżera. Okazało się, że ich pułk pełnił honory przy Mohyla Miru i po prostu nie było ich rano. Porozmawialiśmy trochę i obiecaliśmy się spotkać po bitwie, która nieuchronnie nadciągała. Wróciłam do pokoju na poddaszu - stamtąd słyszałam tylko złowrogie odgłosy armat i wystrzałów. Gdy wyszłam na zewnątrz i dotarłam do zamku, było właściwie już po wszystkim. Widziałam ostatnie momenty szarży kawalerii oraz wojska wracające do obozu i postanowiłam poczekać niedaleko na moich woltyżerów. Owszem, wrócili, czyścili karabiny. Gdy nieśmiało podeszłam, ich dowódca zwolnił mojego znajomego (szykując dla niego przywilej nocnej warty po raz drugi he, he ) z obowiązku. Ten, choć uczerniony prochem, chętnie wziął mnie na spacer wśród bukszpanów i "antycznych" rzeźb. Wkrótce jednak nastał czas szykowania się na bal, woltyżer więc wrócił do obozu, a ja poleciałam znów do mojego pokoju. Trzeba było się przebrać i od nowa zaczesać, co z prawie rozkręconymi lokami było ledwie możliwe.

fot. Dina Khusainova

fot. Dina Khusainova

Bałam się, że spóźnię się na bal, toteż widząc kilka osób, wchodzących do pałacu bocznym wejściem, poleciałam od razu za nimi. Nikt nie protestował. Odźwierna powiedziała tylko po czesku, żebym zamknęła za sobą drzwi, jak już wejdę. Szłam schodami w półmroku za cesarzową, marszałkami i najbliższą świtą. Wraz z nimi weszłam do całkiem ciemnej sali, która po oświetleniu okazała się... nie, nie (jak myślałam) szatnią, w której mogłabym zostawić spencer, a jedną z pięknych sal z portretami, którą oglądaliśmy rano. I wtedy zrozumiałam, że nie powinno mnie tu być. Zwierzyłam się ze swoich rozterek jednemu z wysokich oficerów, ale on uspokoił mnie tylko. Cesarzowa zwróciła uwagę na niesforny busk (tak, zawsze mi się to przytrafia i nieprzywiązany do gorsetu busk wyłazi górą xD ), a przemiła i bardzo stylowa pani Stepanka zagaiła miłą rozmowę na temat rycin modowych i tak poczułam się mniej nie na miejscu, niż to w rzeczywistości było.
Główne drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka jasność, gwar i ciepło balowej sali. Muzyka zagrała głośniej i cesarzowa oraz główni goście weszli na złotą salę w pełnym blasku i glorii - a ja wśród nich! Nie wiem, czy czułam się bardziej wspaniale, czy zakłopotana, dość, że po oficjalnym wejściu wdrapałam się na podwyższenie i wraz z damami czuwałam nad cesarzową odbierającą ukłony tańczących poloneza par. Moi znajomi posyłali mi pytające, zdziwione spojrzenia, a ja z jednej strony byłam niesamowicie rozbawiona nieplanowanym figlem, z drugiej strony zastanawiałam się, jak im to opowiem - i kiedy wreszcie do nich dołączę!

fot. Dina Khusainova

fot. Dina Khusainova

W końcu cesarzowa zwolniła mnie z obowiązku damowania i pozwoliła tańczyć. Nie miałam jednak z kim! Wszystkie pary były już porozdzielane! Idąc w stronę krzeseł dla nietańczących dostrzegłam w tłumie moich woltyżerów. Przyszli na bal! Zaraz dałam im sygnał białą rękawiczką i odnaleźli mnie w tłumie. Chwilę później dławiliśmy się ze śmiechu, po moim niedawnym wybryku. Żołnierze bardzo się postarali - mieli czyste twarze i ręce, rękawiczki oraz balowe spodnie z pończochami, a i tak zebrali słowną chłostę od pana Chantberry za szable, bikorny i chlebaki. Dobrze, że nikt nie zauważył podkutych butów! W tańcu moi młodzi przyjaciele sprawdzili się doskonale - nieustraszeni w próbowaniu nowych figur, podobnie jak w bitwie nie cofali się przed niczym. Żaden kadryl nie był im groźny, dzięki czemu ja oraz kilka innych dziewcząt wytańczyłyśmy się na balu. Zanim pogaszono świece, na salę wpadł dowódca woltyżerów, mówiąc coś o rozkazie i pochodniach. Wszyscy wyszliśmy za wojskiem. Tam, przy fontannie, czekał na nas pokaz - wystrzały artylerii oraz film wyświetlany na kroplach i mgiełce z wyrzucanej przez fontannę wody. Siedząc na wilgotnej trawie, w muślinowej sukience i balowych pantofelkach, czując chłód opadający na rozgrzane tańcem ramiona, pomyślałam tylko, że tego dnia było wszystko i nie mogłoby być lepiej.

fot. Akce Acaballado

Błękitna markiza / Robe a l`Anglaise

$
0
0

Elżbieta Czartoryska, znana jako Izabela Lubomirska (1733-1816) nazywana błękitną markizą ze względu na kolor sukni, które nosiła. 

Harmonika szklana - popularny pod koniec XVIII wieku instrument złożony z wprawianych w wirujący ruch szklanych kloszy. Muzyk, dotykając ich wilgotnymi palcami, wprawiał je w drżenie. Dźwięki szklanej harmoniki ze względu na swój niezwykły charakter owiane były mistyczną aurą. Wierzono, że słuchanie szklanej muzyki może wywołać stany depresyjne.









Robe a l`Anglaise (lata 1780.)

Zdjęcia: B. Konowrocki

Uczesanie, makijaż, strój: Buduar Porcelany

Zdjęcia w Łazienkach Królewskich w Warszawie














W dziewiętnastowiecznych ogrodach sztuki

$
0
0
fot. Monika Kozień

Miły mój!
Ledwie przekroczyłam próg domu, ledwie zsunęłam szal z ramion, a już piszę do Ciebie. Obiecałam Ci oddać na papierze wszystkie wrażenia z dnia spędzonego w będzińskim pałacu z przyjaciółmi i tak zrobię. Żałuję, że nie mogło Cię być wśród nas! Tego dnia pałac wprost tonął w kwiatach! Przyjemnie było spotkać się z dawnymi znajomymi w jego strojnych (jak na dom bogatego pana von Kramsta przystało) lecz przytulnych wnętrzach, a po południu rozłożyć piknik w cieniu wysokich, ogrodowych drzew; tam rozmawiać, spacerować i grać w przeróżne gry na świeżym powietrzu. Niestety podczas jednej z nich ucierpiała nieco moja suknia, ta z jedwabnego muślinu z błękitną szarfą, dlatego szybko wróciłam do cienia. Wiesz, że każda z nas otrzymała ozdoby z kwiatów? Nikt do końca nie wiedział, jak rzecz przypadnie mu w niespodziance, a na mnie czekał lekki, pierzasty wachlarz, który okazał się całkiem miłym zaskoczeniem. Pod koniec dnia, w jednej z sal przygotowano koncert na harfę, którego wysłuchałam z prawdziwą przyjemnością. Gdy ciało, ciasno zasznurowane w sukni spoczywa jak kamienna rzeźba, cudownie jest uwolnić myśli, by płynęły wraz z muzyką - nikt nie wie, dokąd, oprócz Ciebie i mnie...


fot. Monika Kozień

fot. Monika Kozień

fot. Monika Kozień
fot. Monika Kozień

fot. Muzeum Zagłębia w Będzinie
fot. Monika Kozień
fot. Monika Kozień

fot. Monika Kozień

fot. Monika Kozień
fot. Monika Kozień
ENGLISH:The Garden of Arts event was set in a beautiful palace in Będzin. We spent there an entire day picnicking, playing victorian games and just chilling in the pleasant company of friends. Later in the evening there was also an amazing harp concerto, I enjoyed very much. I would like to spend more victorian days like this :)

Branicka jesień / 1810s weekend at Branice manor

$
0
0
fot. P. Kowalczyk
Wygląda na to, że tegoroczny sezon letni rozpoczął się i zakończył w dworku w Branicach. W kwietniu zaskoczyło mnie tam słońce i grzałam się przyjemnie w jego pierwszych w tym roku promieniach w mojej wełnianej, szarej sukni, a we wrześniu trafiłam na pierwszy zimny weekend końca lata... I choć nie mogliśmy tym razem tańczyć i piknikować na trawie przed siedemnastowiecznym lamusem, równie miło spędziliśmy czas w empirowym salonie. Były oczywiście robótki ręczne (ja szyłam moją, planowaną na lato - widać, jak to u mnie jest z czasową realizacją zadań xD białą sukienkę z początku wieku), rysowanie (rysunki pewnie pojawią się prędzej czy później na instagramie ;) ), herbata, rozmowy i piastowanie dzieci, które nic sobie nie robiły z deszczu i chmur i jak tylko znudził im się domek dla lalek, zaczęły biegać przemoczone po dworze i zbierać kasztany do swoich bonnetów.
Choć w sobotę się spóźniłam, i to grubo, nie czułam się z tego powodu stratna, bo tym razem czekał mnie jeszcze drugi dzień w dworku. Tak, wraz z państwem Chantberry nocowałam tam! Wieczorem, gdy wszyscy opuścili dwór, we trójkę kosztowaliśmy szampana z cudownych, kryształowych kieliszków i sfingowaliśmy testament pewnego jegomościa ;)
W niedzielę zaś spotkała mnie miła niespodzianka - dworek odwiedziła jedna z czytelniczek tego bloga, którą teraz serdecznie pozdrawiam! :) Poza tym zdarzyło się też coś, co zdarza się rzadko i nie ma na to reguły. Gdy pod koniec dnia wyszłam pospacerować po okolicy i owinięta szalem włóczyłam się po zmęczonym latem, tonącym w szarym, wilgotnym zmierzchu ogrodzie nagle poczułam się tak prawdziwie przeniesiona w czasie. Miałam wrażenie, że oto jestem sobie panną Martą, która na chwilę opuściła ciepły, gwarny salon; wrażenie, jakby dziewiętnastowieczność była czymś tak naturalnym jak niedzielna herbatka u babci. Niezwykłe! :)

fot. P. Kowalczyk

fot. P. Kowalczyk

fot. Mme Chantberry






fot. P. Kowalczyk

fot. Mme Chantberry
ENGLISH:The last weekend of summer was spent in Branice manor. Despite the bad, foggy and rainy weather, we were having a good time together. I managed to finish my white, summer gown bodice (finally! I shouldn`t say this but it was planned as an outfit for the past summer. Shame!!! :D ) and a drawing of 17th century quincha, I started in April. With Mr and Ms Chantberry I also spent a night in the manor - the 19th century silence there, after we blew out all the candles was amazing and scary at the same time! :D

Jena 1806 / 2016

$
0
0

 Co prawda sezon letni już się skończył, ale od czego jest jesienne reko? Jadąc na Jenę obawiałam się nie tyle o nowy strój (który udało mi się uszyć na czas), ile raczej o pogodę. Wiadomo, jak jest zimno, deszczowo i wietrznie, spanie w namiocie jest dość wytrawną przyjemnością, a spanie w reko namiocie na słomie jako dziewiętnastowieczna panna - sportem ekstremalnym. Uwielbiam! 
Tym razem, ze względu na porę roku bardzo dobrze się wyposażyłam, ugotowałam nawet jedzenie i z takim ekwipunkiem zjawiłam się w piątek w nocy w towarzystwie żołnierzy Legii Naddunajskiej w obozie na polach pod Jeną.

fot. Jakub Wróbel
Nasz obóz w dzień i w nocy :)
Wystarczyło się trochę oddalić, by w ciemności poczuć pod trzewikami coś, co bynajmniej nie przypomina grudek ziemi. A po rozejrzeniu się dokoła, zauważeniu licznych drzew o drobnych liściach i podniesieniu z ziemi tego czegoś zrozumieć, że oto obóz znajduje się w środku sadu, a na ziemi leży mnóstwo słodkich, soczystych jabłek! Toż to wymarzona lokalizacja dla głodnych żołnierzaków! Ledwie ubrałam się w mój nowy strój (sznurowanie gorsetu w ciemnościach i zimnie - nie polecam!), zaraz znajomi zaopiekowali się mną, częstując słodkim miodem pitnym i zapraszając na spacer do sąsiedniego ogniska, przy którym również siedzieli nasi. Miłe powitania przerwał jeden z nich, który nadbiegając z ciemności oświadczył, że oto przy częstowaniu tabaką pomylił cesarza w szarym płaszczu ze zwykłym żołnierzem. Zaraz uformowała się linia i żołnierze zaczęli oddawać honory i śpiewać. Napoleon wstał, by przywitać się z oddziałem. Również i mnie nie ominął uścisk, a właściwie pocałunek dłoni, czym byłam podekscytowana cały wieczór!
Zanim położyłam się spać, czekały mnie jeszcze improwizowane tańce z żołnierzami w obozowej kantynie. Było tam tłoczno i gwarno, jak w ulu, co rusz witał się ze mną jakiś znajomy spod Waterloo, Austerlitz lub Heilsbergu - bardzo miło było ich wszystkich tu spotkać! Kufle dźwięczały, grajkowie grali żywo i trzeba było uważać, by nie powpadać na siebie w tym szalonym tańcu!

Loczków brak, szmizetka rozwiana - tak się wygląda po tańcowaniu w kantynie xD

Dopiero około drugiej wczołgałam się do namiotu i zasnęłam, ciesząc się z ciepłej (jak na październik) nocy, ale nie pospałam długo - o 7 rano ciszę przerwał sygnał z trąbki, na który odpowiedziałam tylko, że nie ma takiej możliwości i chyba ktoś tu sobie żartuje, po czym owinęłam się szczelniej i znów zamknęłam oczy. Ale nie dało się już spać, gwar narastał, a mnie czekało historyczne ubieranie, które trwa ze cztery razy dłużej, niż współczesne. Założyłam więc mój peniuar i poszłam na drugi koniec obozu, by umyć się tam w lodowatej wodzie i obudzić. Gdy wróciłam do namiotu, nie byłam jeszcze ani ubrana, ani uczesana, a jeden z żołnierzy pomagał mi właśnie sznurować gorset (to urocze, gdy są tacy pomocni!), gdy dowódca wrzasnął: "Za 15 minut!" - "Za 15 minut - co?" zapytałam. "No, wymarsz", odparł żołnierz, wprawiając mnie w niemałe osłupienie, bo wieczorem wszyscy mówili, że będzie to godzinę później. Nie było wyboru, musiałam zrezygnować z wymarszu wraz z wojskiem, obiecując, że odszukam ich, jak tylko będę gotowa. Z resztą, miałam na to cały dzień, bo bitwa miała odbyć się dopiero po południu. Z tą myślą zasiadłam leniwie do nesesera, który spełnił swoje zadanie kolejny raz. (Wiem, że jestem Wam winna post o tym, jak go zrobiłam i w ogóle, jak działa i obiecuję to nadrobić, jak tylko znajdę czas. Zdjęcia już mam :3 ), spokojnie się ubrałam, pomalowałam i uczesałam. Huzarzy za moimi plecami również korzystali z lustra, a jeden ze znajomych żołnierzy zdążył przy nim nawet ułożyć swoje wąsy ;)
 
Marta przed...
...i Marta po xD

Po wymarszu w obozie było cicho, żar dogasał w ognisku, postanowiłam więc skorzystać z zostawionego tam imbryka i ugotować sobie śniadanie. Była kawa i owsianka z jabłkami, których nazrywałam sobie z drzewa, a jedno piękne, czerwone dostałam od przechodzącego obok oddziału. Po śniadaniu dostrzegłam jeszcze jakichś żołnierzy na drugim końcu obozu i postanowiłam do nich dołączyć. Opuszczając nasze miejsce przez chwilę walczyłam z myślami, czy na pewno zasznurowałam namiot i zgasiłam ognisko ;)

Moje śniadanie i ja aka ludzie, którzy jedzą xD


Na miejscu okazało się, że pozostali żołnierze, to moi znajomi z Czech! Bardzo ucieszyłam się na ich widok, z resztą nie tylko ich - okazało się, że chyba większość żołnierzy wyruszała z obozu dopiero teraz! Wysłuchaliśmy krótkiej mowy Napoleona i wyruszyliśmy w stronę sąsiednich pól, depcząc po strasznym błocie. Po drodze zdążyłam jeszcze pozdrowić moich znajomych Prusaków, z którymi niestety nie miałam już później okazji się spotkać.
Pole bitwy było dość mocno oddalone od obozu, ale pogoda okazała się łaskawa, więc droga nie była uciążliwa. Na miejscu szybko odnalazłam moich żołnierzy z pułku, którzy, jak się okazało, musieli stać tę godzinę w polu! Pomyślałam tylko, że dobrze zrobiłam, zostając rano w obozie i odwlekając mój wymarsz :)

fot. Judith Heidelbergensis
fot. Jakub Wróbel
Głodne wojsko zostało nakarmione bratwurstem i piwem, a ponieważ jeden z żołnierzy dobrowolnie (!) oddał mi swój karnet, ja również się posiliłam. Choć wojska były już gotowe, godzina bitwy stale się przeciągała. Spacerując w tym czasie po polach, zdążyłam odnaleźć zupełnie przypadkiem moje znajome z Waterloo i wraz z nimi najpierw czekałyśmy na bitwę, a potem dzieliłyśmy się wrażeniami z obserwowanej ze wzgórza batalii. Wystrzałów było sporo, trzy razy kursowała karetka i raz na pole bitwy wpadła spłoszona sarna, by zniknąć w lesie nieopodal. Nas oczywiście najbardziej interesowały mundury. Porównywałyśmy przystojnych kawalerzystów, podziwiałyśmy jak równo maszeruje piechota w linii i jak jeden z oddziałów pięknie przy tym śpiewał oraz szukałyśmy wzrokiem prusaków ukrytych za małym zagajnikiem w dolinie. Tak minęła nam cała bitwa. Moje znajome nie nocowały w obozie, więc pożegnałam się z nimi, jak tylko zauważyłam, że wojsko oddala się w całkiem innym kierunku i dzieli mnie od niego ogromna połać pola. 
 
Szybko nadgoniłam dystans i raz-dwa znalazłam się w obozie. Tam trwała już radosna krzątanina. Otworzono kantynę i kramy, do których koniecznie chciałam iść, by zrobić konieczne sprawunki. Potrzebowałam własnego imbryka i choć subiekci oferowali mnóstwo innych wspaniałych przedmiotów, skusiłam się jeszcze tylko na strusie i pawie pióra. Wracając ze sprawunkami, skręciłam w inną dróżkę między namiotami i znalazłam się blisko sztabu - na tyle blisko, by rozpoznać moje znajome, do których dołączyłam. Chwilę później natknęłyśmy się na samego cesarza, który obdarzył nas miłą pogawędką.
Rozmowy przeciągnęły się, zapadł zmierzch, rozpalono znów ogniska. Resztę nocy spędziłam wśród nowych i starych znajomych, rozmawiając przy ogniu i winie. Nad nami rozpościerała się noc.


ENGLISH:The Jena battle reenactment was an amazing opportunity to meet with lots of friends and to have a really nice time with them by the fireplace and during the battle. The best moments, I can remember are: when I realised, I met almost all of my napoleonic era friends in one place; when I cooked myself a porridge by the fireplace after my regiment already left for battle; when one of my soldier-friends used my necessaire to wax his moustache; a conversation with Napoleon; an evening dances in the tavern full of soldiers; a taste of red wine by the fireplace and apples picked straight from the trees; a shopping in a historical stall; battle observation with friends; a night time in the bivouac and many, many more. It was really amazing! I am always so happy to attend napoleonic reenactments, it makes me full of life and, as one of my friends noticed, there are special sparks in my eyes when I am with them, between white tents, by the warm fireplace.

Szarlotkowa zupa na rozświetlenie listopada (przepis z 1846 r.)

$
0
0


Ostatnio w poście o Jenie pisałam o tym, że nasz obóz znajdował się w sadzie pełnym jabłek. Oczywiście jako wytrawna camp follower musiałam zaszabrować kilka (konkretnie 53 sztuki :P ) tych jeńskich, pysznych jabłuszek i zrobić z nich jakieś historyczne pyszności. Jedną z nich jest słodka, jabłeczna zupa według przepisu z 1846 roku. Co prawda przepis zaleca jedzenie jej z biszkoptami jabłecznymi (zrobionymi z musu jabłkowego i piany z białek), ja jednak jadłam ją z makaronem (dobra) lub ze zwykłymi biszkoptami. Smakowała jak szarlotka! Mieć szarlotkę na obiad - czy to nie wspaniałe? :)


Jan Szytler, Kucharka oszczędna, 1846 r.
  • Przepis zaleca pieczenie jabłek, przetarcie ich przez sito i połączenie z kompotem ugotowanym z pozostałych obierek i gniazd nasiennych. Próbowałam tej metody i przyznam, że takie jabłka nie różnią się niczym w smaku od zwykłego musu jabłkowego. Można więc uprościć sobie ten proces po prostu rozgotowując miąższ jabłek w garnku. Najlepsze są winne, kwaśne, ale jeśli takich nie mamy można dodać soku z cytryny. 
  • Cukru do mojej zupy nie dodawałam, bo jabłka są wystarczająco słodkie, ale śmietanka, którą użyłam była za to słodka (płynna 12% do kawy) i taką mogę polecić. Gdy robiłam tę zupę pierwszy raz z kwaśną śmietaną smakowała mi mniej.
  • Rada z dodaniem wina jest bardzo dobra, myślę, że słodkie lub półsłodkie pasowałoby idealnie!
  • Na koniec dobrze posypać zupę cynamonem.
Zupa jest gęsta, kremowa i delikatna w smaku, ale wystarczająco aromatyczna i kwaskowata, żeby nie uznać jej za mdłą. Z biszkoptami smakuje jak szarlotka, i to w dodatku w wersji light, bo jest o wiele mniej kaloryczna, niż tradycyjne ciasto. Polecam na jesienne, słodkie śniadania i obiady! :)


ENGLISH:Now, after a summer season of reenactment has ended, I can go back to my 19th century cooking routine! Today I cooked an apple soup after recipe from 1846`s polish cookbook "Kucharka oszczędna". The soup matches well with pasta but it is much better with biscuits - tastes like an apfelstrudel cake! Really! :D

The original recipe is more complicated but after I tried it for the first time, I realised I can achieve the same result in a more simple and quicker way. And so it goes:

What we need:
* juicy apples - 3 per person,
* lemon juice if the apples are not sour enough,
* sugar if the apples are not sweet enough,
* glass of sweet or semi-sweet wine (it is optional),
* sweet cream, 12% fat,
* cinnamon.

What we do:
I peeled the apples, chopped them and cooked the pieces in a very small amount of water. Then I blended them until they are smooth mouse. If the mouse isn`t sour enough, you shall add lemon juice. If it isn`t sweet enough, you add sugar. You can also pour there, while cooking, one glass of wine - original recipe says it is optional, so it`s up to you :) Then I poured some cream into the hot mousse and just mix it without boiling or heating. The recipe says you should put some cinnamon on top while serving. And that`s all!

Leśna wróżka na drodze do Hay / Bronte 1840s gown

$
0
0


Zawsze brakowało mi trochę w tego typu postach kilku słów o samej sukience, więc dzisiaj, eksperymentalnie, dopiszę to na początku :)
Dawno nie szyłam już nic z lat 1840. i wychodzi na to, że szyję je zaledwie raz na rok! :O W 2014 uszyłam kopię fioletowej sukni ze zbiorów MET, w 2015 strój jeździecki, a w tym roku jesień ponownie przywołała we mnie brontowe nastroje i uszyłam ciepłą, wełnianą suknię dzienną, którą mogłaby nosić Jane Eyre w listopadowe dni. Nie jestem tylko do końca przekonana do tej falbanki i chyba wymienię ją na zdobienie z frędzelkami - co sądzicie?


"Był to piękny dzień, spokojny, chociaż bardzo zimny; zmęczona byłam, przesiedziawszy w bibliotece całe przedpołudnie; pani Fairfax właśnie napisała list, który czekał okazji, by go zaniesiono na pocztę, więc włożyłam kapelusz i płaszcz i ofiarowałam się odnieść go do Hay"



"Grunt był stwardniały, powietrze spokojne, droga samotna. Szłam szybko, dopóki się nie rozgrzałam, a wtedy zwolniłam kroku, by nacieszyć się i zastanowić nad przyjemnością, jaką mi dawała ta chwila i widok dookoła. Była godzina trzecia; zegar kościelny wybijał ją, gdy mijałam dzwonnicę. Urok tej godziny leżał w bliskim zmierzchu, w niskich, bladych promieniach słońca. Znajdowałam się o milę od Thronfield, na ścieżce znanej latem z obfitości róż polnych, jesienią z orzechów i jeżyn, a nawet teraz posiadającej pewne kolorowe skarby w postaci głogów."


"Z miejsca, gdzie siedziałam, mogłam patrzeć na Thornfield; szare, blankami uwieńczone mury dworu były głównym przedmiotem rzucającym się w oczy w dolinie pode mną; lasy i drzewa z gniazdami wronimi wznosiły się na tle nieba na zachodzie"


"Doszedłszy do przełazu, zatrzymałam się na chwilkę, rozejrzałam dookoła i słuchałam, spodziewając się, że tętent kopyt końskich rozlegnie się znów na ścieżce, a jeździec w płaszczu, z psem nowofunlandzkim, podobnym do Gytrasha, stanie mi ponownie przed oczami"


"Pozostawszy sama, podeszłam do okna, nic jednakże stamtąd nie mogłam zobaczyć: zmrok i płatki  śniegu przesłaniały wszystko, nawet krzaki na trawniku. Spuściłam storę i wróciłam do kominka. Żarzące się węgle układały się w obraz trochę podobny do obrazu, który gdzieś widziałam (...) wtem weszła pani Fairfax (...)
- Pan Rochester byłby rad, gdyby pani ze swoją uczennicą zechciała wypić z nim herbatę dziś wieczór w salonie".


ENGLISH:I used to put quotes and photos in a posts like this but I felt as if it was incomplete in some way, so today is the first time, I decided to write few words about a gown, too. It seems I sew 1840s only once a year. That`s scary, as I really love the period. In 2014 I made a MET gown inspired, violet dress and wore it in original Bronte country, Haworth. In 2015 I made riding habit and now autumn brought me some Bronte chills again. So I decided to sew warm, woolen, grey daygown. The one, Jane Eyre could wear in cooler days during her stay in Thornfield Hall. The thing I am not sure about is that ruffle V thing. I consider riping it off and sewing there a knitted tape with tiny tassels - what do you think?
/ Photos taken by a friend in one of my beloved forests. Gown, hair and makeup made by me.


/wszystkie cytaty pochodzą z Ch. Bronte, Jane Eyre. Autobigrafia. Tł. Teresa Świderska.

"In the shadow of a war can young life shine?" / Austerlitz 1805

$
0
0
fot. Petr Riedl FOTO
  Austerlitz - ostatnia rekonstrukcja w roku, błotna, śnieżna bitwa na płaskowyżu Pratzen - jest w niej coś niezwykle pociągającego, jakby przez Bramę Morawską wkraczało się do całkiem innego świata - tego sprzed 200 lat... Tak czułam się gdy pierwszy raz wjeżdżałam na te tereny, tak czułam się i w tym roku, gdy wraz z uprzejmymi żołnierzami o zmierzchu przekroczyliśmy granicę.

                                                                                ♪ ♫ ♪ ♫

Na żołnierskiej kwaterze było już gwarno, okazało się (jak z resztą zawsze, jednak nigdy nie przestanie mnie to zaskakiwać), że w środku jest tylu znajomych i tyle osób, z którymi tak bardzo chcę się przywitać i porozmawiać! Wiadomo, że w takich przypadkach biały tłumoczek, biała kula materiału, a właściwie to sukienka, którą szyłam jeszcze w Branicach, a którą za jakieś 15 minut mam mieć gotową na bal leci zwinięta w kąt. Z resztą i tak zimą szybko robi się ciemno i nie ma jak szyć - tak myślałam, jadąc w ciemnościach spóźniona jakieś pół godziny w stronę tak dobrze mi znanego sławkowskiego zamku. Na szczęście bal też się spóźnił, miałyśmy więc (ja i Mery, którą na chwilę udało mi się odciągnąć od żołnierzowania) dodatkowe minuty na zbudowanie dwóch balowych toalet od zera. Efekt nie był szczytem moich możliwości ;) ale trudno, bo już, właśnie już rozbrzmiewały pierwsze takty poloneza, w którego weszłam właściwie z marszu. W tańcu na sali balowej dostrzegłam mnóstwo moich znajomych, z którymi udało mi się trochę porozmawiać, gdy pewien oficer porwał mi w tańcu Mery i zostałam bez partnera (no ładnie!). Niestety, ani ten, ani dwa inne tańce nie przywołały na bal żołnierzy! Woltyżer był tylko jeden, a wypytany oświadczył, że jego kompani piją w piwniczce. Ten, który w poprzednim sezonie na balu szczególnie mi towarzyszył teraz jest smutny. Pomyślałam, że roziskrzona sala balowa, gwar, muzyka i tańce rozweselą go bardziej, niż zawartość piwniczki, toteż wraz z Mery opuściłyśmy salę w poszukiwaniu brakujących żołnierzaków. Tak się złożyło, że po drodze trafiłyśmy na labirynt saloników, w których, zaczepione przez oficerów i poczęstowane winem, pozostałyśmy na resztę balu. 

fot. Evren Petrik
Chciałyśmy znów wrócić do tańców, ale gdy znalazłyśmy się z powrotem w sali, okazało się, że jest już prawie całkiem opustoszała. Goście opuszczali bal. Trzeba było wciągnąć pelisę i żołnierski płaszcz i wyjść na dziedziniec. Na zewnątrz płonęły ogniska, dookoła których zebrali się maruderzy. Wokoło zamierające, usypiające miasto i cisza. Wskazówki zegara na kościelnej wieży zbliżyły się do 12. Zazwyczaj planuje się drogę w jedną stronę, gorzej z powrotami. Musiałyśmy jakoś znów znaleźć się w naszej kwaterze w sąsiednim miasteczku. Trudno byłoby błądzić w ciemnościach, polami w sukni z trenem, licząc na szczęście - trzeba było korzystać z tego, co było na miejscu. Niestety zgrupowane przy ogniskach wojska nie były w stanie nam pomóc. Przypomniałam sobie jednak o miłym zajeździe, w którym znalazłam schronienie w sierpniu - tam weszłyśmy. Okazało się, że w środku są nasi znajomi z balu, którzy w dodatku znają język czeski! Z ich pomocą udało nam się wrócić do kwatery. Wczołgałam się między Mery a górę szpeju, położyłam poduszkę na karbinach, głowę na poduszce i zasnęłam mocnym, ożywczym snem. Następnego dnia z rana czekał nas wymarsz.


Droga na pole bitwy minęła bardzo szybko. Żołnierze nie mieli narzuconego szyku, szli więc swobodnie, częstowali się ciastkami, które dla nich upiekłam (przepis z epoki napoleońskiej, będzie wkrótce na blogu), a jeden z nich dał mi swoje czako do niesienia. Poranek był piękny - grudniowe słońce świeciło nad nagimi, poskręcanymi konarami owocowych drzew i błotnistą, lepką ziemią. Zimowy wiatr zaróżowił policzki, gdy wraz z markietanką wspinałyśmy się na wzgórze Santon, by stamtąd obserwować manewry wojsk. Pierwszy raz byłam przy kapliczce - ze wzgórza roztaczał się rozległy widok na płaskowyż, aż po horyzont, a w dole słychać było (tak dokładnie!) wszystkie komendy. Małe prostokąty jakby zabawkowych żołnierzy przemieszczały się pod nami w liniach. Manewry miały trwać jeszcze długo, toteż poszłyśmy do najbliższego miasteczka - Twarożnej, by uzupełnić furaż i obejrzeć rozłożony nad rzeką obóz. 


Co prawda sam obóz był pusty, przy głównej ulicy miasteczka rozłożyli się jednak handlarze, sprzedający jadło i napitek oraz przeróżne drobiazgi. Właśnie wybierałam sobie cynowego żołnierza, gdy usłyszałam tętent nadciągających koni. Podniosłam wzrok i moim oczom ukazał się sam Napoleon zmierzający w stronę pola bitwy. Najpierw ukłoniliśmy się sobie, a chwilę później cesarz skinął, bym do niego podeszła. Z wysokości wierzchowca pochylił się ku mnie, ucałował urękawiczoną dłoń i zamieniliśmy kilka uprzejmych słów (serio serio, pamiętał mnie jeszcze spod Jeny!), nim wraz ze sztabem oddalił się w stronę wzgórza Santon.

Godzina wydania bitwy nadchodziła wielkimi krokami. W powstającym zamęcie trzeba było szybko przedostać się w bezpieczne miejsce. Wdrapałam się na kopę siana, z której obserwowałam batalię. Piechota biła się daleko, musiałam wytężać wzrok, by dostrzec poszczególnych żołnierzy, ale za to kawaleria w swoich szarżach kilkukrotnie przejechała tuż obok mnie. Zdawało mi się, że wśród wojennego zamieszania widzę dwójkę wyhaftowaną na mantelzaku - a to oznacza, że również i moi znajomi ułani tu są! Wypiłam resztę gorącej kawy z korzennym miodem i postanowiłam, że jak tylko dogasająca bitwa się zakończy, odnajdę ich. 


Słońce powoli zbliżało się ku ziemi, gdy wojska opuszczały pole bitwy. Gdzieś na horyzoncie grupka małych koników, przebierając nóżkami przemieszczała się w stronę Twarożnej. To na pewno oni! Biegiem puściłam się w stronę miasteczka, wymijając masy ciągnące w tę samą stronę i leżących przy drodze żołnierzy. Jednym z nich okazała się Mery - cała i zdrowa, oczywiście, tylko niemiłosiernie zmęczona. Trudno było walczyć i taszczyć karabin, przemieszczając się w lepkiej, gliniastej ziemi. Mery przekazała mi informację od dowódcy w sprawie powrotu do kwatery. Miałyśmy niewiele czasu, a w miasteczku nigdzie nie było ułanów. Czy to możliwe, żeby taki duży oddział po prostu znikł? "Marta, to są konie, one są trochę szybsze, niż my" powiedziała Mery, ale ja nadal zastanawiała się, gdzie oni mogą być - kawalerii było sporo, ci żołnierze gdzieś przecież muszą spać.

Tak sobie idąc i rozmawiając natknęłyśmy się na znajomy oddział francuski, który próbował siłą (perswazji ;) ) nakłonić naszego woźnicę do zmiany kursu. Przywitali się z nami z entuzjazmem i z nie mniejszym zaangażowaniem odmalowali mi obraz miejsca, w które jadą, a które znajduje się 7 kilometrów drogi stąd, idąc na wzgórze z kościołem, a następnie wzdłuż pola kapusty. Według opowieści miał być tam i Napoleon, i zagubiona kawaleria, i jeszcze całe mnóstwo innych wspaniałości. Skusili mnie i od tej pory zastanawiałam się, jak dostanę się do Starej Poczty, skoro droga pieszo, ze względu na zapadającą ciemność nie wchodziła w grę. Ku wielkiemu niezadowoleniu żołnierzy wysadzono nas w Pozoricach - miejscu naszego zakwaterowania. Na nic się zdała żołnierska perswazja! Zostawiłyśmy znajomych, bo trzeba było jeszcze jakoś przedostać się do miejsca, w którym stacjonowała piechota. Ponieważ Mery była już ledwie żywa, a ja właściwie w pełni sił (nie ma to jak spędzić sobie bitwę wygodnie na sianku, popijając kawę z grzanym, korzennym miodem :v ), owinęłam się znalezionym na dnie mojego kosza szalem i przyjęłam rolę forpoczty. Wbiegałam szybciej na kolejne wzgórza i dawałam znać małemu żołnierzowi, jeśli droga okazała się niewłaściwa. W ten sposób znalazłyśmy miejsce naszego postoju. W środku prawie nikogo nie było, wszyscy rozpierzchli się po okolicznych wioskach, świętując zwycięstwo. Kilku żołnierzy wybierało się do Sławkowa oglądać fajerwerki i zgodzili się odstawić mnie do Starej Poczty. 

żołnierzaki - francuziaki xD

Niestety, żadna mapa nie zawierała takiej miejscowości. Znów miałam wrażenie, że kilka ściganych przeze mnie oddziałów jakby ginęło we mgle. W końcu zawinęliśmy do gospody o takiej nazwie, ale z zewnątrz wydawała się pusta, a jej okna - ciemne. I właśnie, jak pomyślałam, że trudno, w Sławkowie też będzie wesoło i równie chętnie mogę jechać tam, uchyliła się brama, a na nią ukazały się cienie krzątających się żołnierzy. W ciemnościach wnętrze Starej Poczty sprawiało wrażenie całkiem rozległego kompleksu budynków. Wśród napotkanych postaci poznałam woltyżerów, których szukałyśmy na balu, ale zanim zdążyłam zamienić z nimi kilka zdań, podszedł do mnie dowódca nieznanych ułanów o całkiem innych mundurach i zaczął pytać mnie po czesku, z kim lub do kogo przybywam. Właściwie chciałam tylko wejść do karczmy i rozejrzeć się, a jeśli nie znalazłabym tam nikogo znajomego - przespacerować się po obejściu. Dowódca jednak cierpliwie tłumaczył mi, że oto muszę być z kimś, no i zająć stolik wewnątrz karczmy. Podczas tej rozmowy drzwi się otworzyły i wyszedł z nich nie kto inny, jak porucznik ułanów! Oparł się o wejście do karczmy i z pewnym rozbawieniem obserwował tę rozmowę. Wchodząc do środka zamieniłam z nim kilka słów, jednak szybko oddalił się i długo nie wracał. 

1. Niestety, nie mam zdjęć ze Starej Poczty, bo zupełnie o nich zapomniałam! Musicie uwierzyć mi na słowo i zadowolić się zdjęciami z balu :P
2. Tak, jestę krulowo fotoszopa :D Cóż zrobić, skoro paski na plecach przemieszczają się w tańcu, nie racząc mnie o tym łaskawie poinformować xD

Tymczasem drugi pułk zaprosił mnie do swojego stołu, proponując różne jadła i napitki, oraz zabawiając konwersacją, na ile to możliwe w całkiem obcym języku. Mimo tej niewątpliwej gościnności, czułam się nieswojo, odmawiając im tych wszystkich pyszności (bo zawartość mojej kiesy to nic chwalebnego, a i nie chciałam nadużywać ich dobroci). Po chwili jednak przyniesiono i postawiono, również przede mną, alkohol do toastu, nazywany przez nich hulańskim szpukiem. Na tenże szpuk składał się mały kieliszek ciemnego rumu i kefir (?) do zapicia. Bezsilne były moje próby wyjaśnienia im, że właściwie to nie potrafię tak po prostu wypić tyle alkoholu... Toast został wygłoszony, każdy ułan wszedł na swoje krzesło, jedną nogę opierając na stole i na komendę najpierw wychylił zawartość mniejszego kieliszka, następnie większego. Potem, również na komendę odłożyli kieliszki i wrócili na swoje miejsca. Ten szpuk to właściwie całkiem niezły pomysł - myślałam, analizując to, jak natychmiastowo kefir łagodzi skutki rumu, gdy jedna z wbitych w stropowe belki szabli z hukiem upadła na stół. Zanim zamocowano ją z powrotem na górze, wniesiono drugi szpuk


Znów próbowałam się wymówić, lecz na próżno! Trudno było, używając polskiego wyperswadować tym czeskim ułanom poczęstowanie mnie. Kątem oka dostrzegłam mojego znajomego trębacza z ułańskiej dwójki "Pomocy, oni chcą mnie upić!" - "U nas będzie to samo" odparł wesoło i poszedł. Zanim zdążyłam się zastanowić, co robią te kieliszki w moich rękach, znów zadźwięczały ostrogi o krzesła i stoły. Toast został wygłoszony. "Hulańskij szpuk - wychylić" i już palący rum zapiekł w usta. "Popić" miły kefir załagodził skutki rumu "Hulańskij szpuk - odłożyć" - zagrały szklanki, następnie ostrogi, a pannie Marcie zaszumiało w głowie. Dowódca przechylił się ku mnie, próbując po czesku wytłumaczyć mi, że po trzech szpukach dzieje się coś niezwykłego. Nie zrozumiałam do końca co, ale przypuszczałam, że nie jest to raczej coś, co przystoi dziewiętnastowiecznym dzierlatkom. W tym samym czasie znani ułani z dwójki zajęli stolik dokładnie za moimi plecami, słyszałam ich rozmowy, ale ponieważ byłam gościem tych drugich ułanów, nie mogłam tak po prostu się odwrócić. Przez chwilę trwałam w tej patowej sytuacji, aż w końcu powiedziałam czeskiemu dowódcy, że oto odnaleźli się moi znajomi. Ten powstał i przy swoim pułku podziękował, że byłam ich gościem. Widząc połowę mojego toastu, wypiłam ich zdrowie i oddaliłam się do stolika obok. 

fot. Petr Riedl FOTO

Okazało się, że dla ułanów z dwójki dopiero teraz - wraz z posprzątaniem całej stajni - skończyła się bitwa, oraz że jeszcze tego samego wieczoru wyjeżdżają. Rozmowy przerwało nadejście żołnierzy, których kilka godzin wcześniej zostawiłyśmy z Mery na drodze w Pozoricach. Przez chwilę zastanawiałam się, jak dostali się do Starej Poczty i czy trudno było uprowadzić ten powóz, oni jednak jakoś nie nawiązywali do tego tematu. Szukając miejsca dla dwóch pułków, przenieśliśmy się na piętro, gdzie, jak się okazało, przebywał sam Napoleon ze sztabem. Odwrócił się, by spojrzeć na wchodzących i dostrzegłszy mnie wśród nich, skinął uprzejmie. Nie chciałam podchodzić tym razem, skoro wokół był jego sztab, a ja byłam wraz z odnalezionymi wreszcie żołnierzami - to wśród nich minęły mi kolejne godziny, nim przybyli po mnie wracający ze Sławkowa znajomi. Dzięki ich uprzejmości wróciłam bezpiecznie do naszej kwatery, nie kłopocząc się drogą powrotną w środku nocy: siedem kilometrów wzdłuż pola kapusty, a potem przy kościele na górce w Twarożnej, następnie obok pola bitwy przy wzgórzu Santon i dalej prosto - z XIX wieku do współczesności.


"In the shadow of a war can young life shine?" / Austerlitz 1805 ENG

$
0
0
fot. Petr Riedl FOTO
The thing I like about Austerlitz reenactment is it`s place and time: dark, gloomy December, field covered with mud and mist over the Pratzen plateau which seems to lead us, reenactors 200 years back in time...


As soon as I entered the place we stayed, I had to end sewing my ball gown. There was so little time to do this but I also met so many friends there and it was so cheerful, I almost forgot about the dress! During our way to the castle it was too dark to sew, so I just gave it up and had it undone. Fortunately the ball also appeared to start later so we (me and my friend Mery, with whom we both started this insane napoleonic adventure in Waterloo 200) had some extra time to build up our ball appearances from zero... to (empire) hero xD To speak the truth, it wasn`t my best look but nevermind - we managed to get dressed on time and skip into dances. On that most beautiful, impressive ballroom (I love it, really!) I met so many of my Czech friends, I almost regreted there wasn`t enough time to talk with everyone a bit longer. Although I love to dance, I danced only 3 times - partly because of my train, and partly because there was almost no soldiers! From the one who was at the ball we got to know that many of them drink in tavern so we decided to go there and find my favourite czech voltigeurs. But going there we got lost in the maze of saloons and so we ended our ball talking with cavalry officers and gentlemen.

fot. Evren Petrik
It was time to go. The clock on the tower showed 11 pm and all the guests started to leave. And so did we. But, travelling there with our kind soldiers, we didn`t have any clear plans of the way back ;) So we did what would every camp follower in 1805 do: went to the fireplace and asked some soldiers for help (in fact we just wanted a taxi but none of us speaks czech). As the night fell darker, the town started to get empty. One of the last places opened was an inn I stayed in August. We entered and noticed a gentleman from the ball with few soldiers there. They helped us and so we managed to get to our place. Almost all of the polish infantry soldiers were already sleeping before the battle, so I just did the same:  laid my pillow on the rifles, then my head on that pillow and followed my friends in sleep.


The next day - the day of the battle started with an early march to the battlefield. The weather was soft and nice (what we wouldn`t say about the muddy ground): pale, December`s light danced between dark, empty branches of friut trees. We were joking all the way and I gave the soldiers my napoleonic era recipe (soon on the blog!) cakes I baked for them at home. As the infantry entered the battlefield for their exercises, I enjoyed the walk with one of the vivandieres. We decided to go up the Santon hill to the chapel, which sits on top. Although it was my 4th Austerlitz (2nd as a reenactor), I have never been there so I was really amazed with the view from the top. Soldiers looked like some tiny toys moving into the shapes of squares and lines. We heard all the commands so clearly!
Because the exercises were getting long, we went to Tvarozna village that isn`t far from the battlefield, to watch the bivouacs and make some historical shopping there. Soon after I bought myself tiny tin soldier, we heard some horses and noticed Napoleon himself with a stab moving to a battlefield. He stopped and made a sign for me to walk up. I approached, he kissed my hand (omg) and we talked for a while. It was so nice he remembered out meeting in Jena!


After some time in Tvarozna, the battle finally started. I sat down on the top of a straw heap and watched the battle, drinking a hot coffee mixed with medovina (hot, spicy alcohol honey) which kept me warm and alive. I couldn`t see my infantry friends well but few times some cavalry actions happened just before my eyes. I noticed the 2 number on their mantelsacks and realised there were also my friends from 2nd Lancers there! Just after the battle ended, I run to Tvarozna hoping the tiny horses on horizon, wchich I believed are my friends` move there. On the path, beneath so many people and tired soldiers - all moving to the village I found my friend - the Soldiering Mery, exhausted after the battle. We both decided to go to the village because of commander`s advice to take some transport to our accomodation there. 
 

We didn`t find a transport but we found our friends from french 33 regiment. They were talking about the place they are going to - the Old Post. And they promised me there is everything - lost lancer regiment, Napoleon, great place with fireplaces and tavern and of course they are getting there. We just needed to go up the hill with a church, then ca. 7 kilometers by the cabbage field OR make our driver to change his course. I felt much encouraged with that place! But as we achieved destination we realised driver did not change the course - we are just near our accomodation, further away from the Old Post. With Mery we left sad soldiers in that place and tried to go to the place we stayed. I was running up the hills to look how much way is before us and so soon we arrived. Mery was too exhausted to go on but I had enough strength to do some more things and, of course I was madly curious about the Old Post! Our soldiers who were going to Slavkov to watch fireworsk agreed to take me to this mystery place, even if no map showed it...
 

Soon we stopped by the tavern named the Old Post. From the outside it looked empty and closed and just in the moment I thought I can go to Slavkov as well, it opened and showed it`s 19th century inner. I found there my voltigeurs lost at the ball! And I wanted to search for lancers but the uhlans commander appeared, stopped me and asked with whom I am here. I tried to speak but of course I don`t know czech so it was just a silly mumble. Then, sudddenly the door opened and lancers` lieutenant went out, leant at the door and just watched my awkward moment with smile. We both exchanged few words and I entered the tavern. Supprisingly there were no lancers there but uhlans invited me to their table. I felt extremely shy while they offered me so many dishes and sweet treats. I had to refuse them one by one minding the sad cotent of my purse. They treated me like their guest, of course but I didn`t want to overuse their hospitality as I was, in fact a stranger lady who doesn`t speak czech and so can not speak her mind. The alcohol brought to the table stopped my moment of awkwardness. Everyone got two glasses - one with a dark rum and the other with kefir. They explained me it is called hulanskij spuk and it`s their original ceremony. After a speech of the commander they climbed onto a chairs and put one foot on the table. After command they drank rum from the first glass, then kefir from the second. In the last step they put tiny glass to a bigger one and sat down talking as a while ago. The commander tried to explain me what happens when the lady drinks 3 spuks but I couldn`t understand. 
 
 
Suddenly one of the sabers which were sticked in one of the bars on the ceiling fell down with a huge noise. They put it up and in that moment a second spuk appeared. Out of the corner of my eye I noticed a musician from the lancers. "Help!" I whispered  "They want to make me drunk!", "So do we, miss" - he laughed and went further his way. The uhlans commander just ended a speech, they all climbed chairs again, with one foot on the table. "Hulanskij spuk - drink" - sounded the comand. They drunk rum and so did I. "Hulanskij spuk - drink down" - even if the kefir helps for that hot burning rum, little miss Marta felt dizzy enough for this night. "And put the glasses down" - I didn`t even want to know what would happen if they brought third spuk! But in that moment the whole lancers regiment finally appeared. They noticed me but I was still a guest of uhlans so I just asked their commander, if I can go to my friends. He thanked me to be their guest, which was very kind of him and, as I noticed undrunk half of my spuk I drank their health and went to my friends.

fot. Petr Riedl FOTO
Soon lost french 33 soldiers appeared and before I realised how they managed to get there we all moved upstairs to get the bigger table. There was Napoleon there. We exchanged bows but I stayed with my friends as he was sourrounded with his stab. I spent the rest of the evening with a nice company of lancers and infantry and soon before the night my friends came to pick me up to our accomodation.
The next day was spent on the journey home and collecting memories of the fairytale Austerlitz 1805.
 
 

Kruche "chruszczące" ciastka z 1808 roku

$
0
0

To te ciastka, które miałam na Austerlitz! Myślę, że nadadzą się też dobrze na święta, także jeśli potrzebujecie upiec coś jeszcze na ostatnią chwilę lub uzupełnić ciasteczkowe zapasy o coś nowego, zapraszam do kuchni w 1808 roku :)

W. Wielądko, Kucharz doskonały, 1808 r.
  • Ciastka w nazwie mają "chruszczące" - może chodzi o to, że były po prostu kruche? Bo w przepisie wyraźnie stoi, aby je upiec w piecu, a nie usmażyć. Może to rodzaj dietetycznych faworków ;)
  • W przepisie jest woda z kwiatu pomarańczy. Ona jest bardzo delikatna i mało czuć jej aromat, dlatego można też dodać sok i skórkę pomarańczową - próbowałam i też są ok.
 Jeśli chodzi o smak, są to po prostu kruche, trochę twardawe (bo mało masła :P ) ciastka, które można jeść (zgodnie z przepisem) wraz z konfiturą (u mnie wiśniowa) do herbaty, ozdobić lukrem, karmelizowanym cukrem i bakaliami lub wziąć do kosza i iść z nimi na bitwę ;) Jedne ciastka - wiele możliwości :D



ENGLISH:These are the cookies I made for Austerlitz! But on a photos you can see a quick (really! If you are late with preparations, you can try this recipe) Christmas edition. The recipe is very simple and gives us rather stiff, crunchy cookies right from 1808 ;)

What we need:

* flour - half quart,
* sugar - 114 gram,
* one egg white,
* orange flower water - 1/2 spoon,
* butter - amount equal half an egg,
* pinch of salt.

What we do:
Knead the ingredients to a fine dough, then roll out and cut shapes. It is said in recipe to bake it 15 minutes in a slow oven. In a modern one 15 minutes and 150*C did well. They recommand eating them with a currant jelly. I think every red coloured (raspberry, cherry, currant etc.) jam will do it`s work. You can also decorate it in the christmassy way or just put it into a sack or jar and take with you on a reenactment :)

Viewing all 105 articles
Browse latest View live